Co czyni filmy Wesa Andersona atrakcyjnymi wizualnie?

Filmy to nie tylko genialny scenariusz, fabuła i ścieżka dźwiękowa. Czasem znaczenia nie mają również sami bohaterowie. Nieistotne jest też to, jak rozwija się w nim akcja, bo kiedy ujmie nas już na samym początku, a my powoli zatracimy się w tym nierealnym świecie, przestajemy postrzegać go w ten sposób. Staje się opowieścią, w której każdy szczegół, każdy gest, jest jak bajka, którą rodzice opowiadają nam przed snem.

Poświata nocnej lampki oświetla pokój, a my, schowani pod pościelą, przysłuchujemy się czemuś magicznemu. Dobranocki mają to do siebie, że pobudzają w nas ciekawość, strach, ekscytację, wzruszenie. Te uczucia zostają z nami jeszcze długo po skończonej opowieści. W ten sam, piękny sposób, działają na nas filmy Wesa Andersona, bo to, co najważniejsze w każdym z nich, następuje zaraz po ich zakończeniu.

Trudno nie zachwycić się wizualną stroną filmów Andersona. Symetria, kolorystyka, charakteryzacja, a nawet sceneria jest dopracowana w najdrobniejszym szczególe. Choć początkowo reżyser wprowadzał zabiegi symetrii w subtelny sposób, to z biegiem czasu stawała się ona coraz bardziej wyostrzona. W końcu każdy z jego filmów przypisane ma własne palety barw, charakterystyczne miejsce wydarzeń, a ruch kamery podążającej za bohaterami zdaje się być precyzyjnym co do milimetra. Anderson jest niekwestionowanym perfekcjonistą i estetą, a widać to w każdej scenie – czy będzie to przygotowywanie sushi w Wyspie psó(genialna!) czy pogoń za odjeżdżającym składem w Pociągu do Darjeeling (2007) – przywiązuje on dbałość do każdego detalu.

„Wyspa psów” (2018)

Symetria to jedno, ale tak samo ważne są kolory, którymi bawi się reżyser. Nie tylko są dopasowane do całej fabuły i miejsca, ale również do emocji, które w nim przeważają. W swoich początkowych obrazach Wes nie przestrzegał tak bardzo zasady jednej palety barw. Rushmore (1998) oraz Trzech facetów z Teksasu (1996) były jego pierwszymi pełnometrażowymi filmami, w których reżyser delikatnie wprowadzał nas w swój styl. Dopiero w Genialnym Klanie (2001) użył kolorów do nadania charakterystycznych cech każdemu z bohaterów, zaczął bawić się też ujęciami z lotu ptaka i kontrastami (poruszający moment samookaleczenia się Richiego). Podwodne życie ze Steve’em Zissou (2004) było przełomowym obrazem pod względem połączenia kolorów – od razu uderzają w nas barwy błękitu, bieli, czerwieni – w końcu Wes zabiera nas na ocean. Wspomniany wcześniej Pociąg to eksplozja barw dalekiego wschodu. Jest też najbarwniejszym filmem w całym dorobku reżysera. Fantastyczny Pan Lis nasycony jest za to odcieniami ziemi – brązy, ochra, pomarańcz, zieleń – to w końcu opowieść o dzikich zwierzętach. Im dalej, tym poprawniej, schludniej, piękniej. Kochankowie z księżyca, Grand Budapest Hotel Wyspa psónie wychodzą już poza skalę barw. Monotonacja kolorów i ich spójność nie tylko tworzy w jego filmach niesamowity klimat, ale przede wszystkim jest wirtuozerią dla naszych oczu.

Wes Anderson jest reżyserem bajek dla dorosłych. Nie kończą się one jednak happy endem, nie znajdziemy w nich morału. Są bardziej baśniowym przedstawieniem relacji między bohaterami, które, choć są trudne, to na swój sposób piękne – bo głębokie, szczere i prawdziwe. Wielu aktorów stało się również nieodłącznym elementem w obsadzie jego filmów jak na przykład Bill Murray, Jason Schwartzman, Owen i Luke Wilson lub Edward Norton. Tworzone przez Wesa postaci są przerysowane, hiperemocjonalne i niepowtarzalne. Żaden schemat zachowań bohaterów się nie powtarza, co tylko wzbogaca świat jego filmów, choć trudna młodość i pozostanie w jej sidłach to jedne z głównych problemów, które przedstawia w czarujący sposób.

Największy urok Andersona to świat, w którym na pierwszy rzut oka ani reżyser, ani jego bohaterowie nie chcą się starzeć. Czy to w Rushmore, Genialnym klanie czy Wyspie psów – oni nigdy nie chcą dorosnąć. Dokładniej można by powiedzieć, że jeśli Anderson nie przechodzi od filmu do filmu, to z pewnością pogłębia swoje tematy, ale nigdy nie są one infantylne. Od Kochanków z księżyca po Wyspę psów – na pewnym poziomie robi to coraz lepiej, z większą różnorodnością i głębią. Jak na ironię, wykorzystuje również wszystkie cechy filmów dla dzieci, aby dotrzeć nimi do dorosłych. Czy jest to nudny schemat? Nie w przypadku Wesa. U niego każda postać jest świadome i ściśle dopasowana – od ekscentrycznego Maxa Fishera, melancholijną Suzy po niezwykle czarującego M. Gustave.

„Rushmore” (1998)

Twórczość Andersona staje się z czasem coraz bardziej, a nie mniej, niezwykła. Jego świat to ekstremalna symetria, intensywne szczegóły i wyjątkowy dobór alternatywnej muzyki. Ludzie coraz rzadziej zwracają uwagę na detale. Bycie zmuszonym do oglądania wizualnego środowiska, na te wszystkie drobne i istotne rzeczy, które zostały pięknie wykonane zgodnie z jego wizją – jest magiczne, wręcz wzruszające. Jego wyczucie smaku nie dotyczy jedynie niewielkiej grupy osób, które się nim zachwycają. Wes niejako stał się prekursorem hipsterskich i estetycznych zdjęć, które trafiają do sieci. Niektórzy nawet sugerowali, że robione zdjęcia jedzenia, pięknie symetryczne i nasycone kolorami, są hołdem dla reżysera (wystarczy do tego obejrzeć reklamy, które zostały przez niego stworzone – zabawne i wizualnie piękne – trudno je pominąć, bo w tych kilkudziesięciu sekundach potrafił umieścić wszystko to, co charakterystyczne dla niego).

Mało kto posiada tak nieziemską, nieco rozpieszczoną umiejętność wycofania się z prawdziwego świata. Przykuwa naszą uwagę, jest przyjemne dla oka, to chce się po prostu oglądać! Styl Andersona jest już znany, do tego stopnia, że samoistnie stworzył podkategorię w amerykańskim kinie. Wes ewoluuje, staje się coraz bardziej sobą, a przez swój barwny świat stara nam powiedzieć się wszystko to, czego w prosty sposób nie potrafi przekazać werbalnie.

O tym, czy jego filmy są ładne, ostatecznie decyduje to, jak czujemy się zaraz po nich. I tak jak było to w przypadku dobranocki, działają one na nas kojąco, błogo. Wystarczy raz posłuchać jego opowieści, by chcieć wracać do towarzyszącym ich uczuć już zawsze. I kiedy wydaje nam się, że jesteśmy już dorośli, a każdy problem musimy brać na poważnie, nie możemy pozwolić sobie na chwilę zwątpienia, a łzy to oznaka słabości – wtedy wkracza Wes i zamyka nas w swoim świecie, w którym możemy zwolnić i spojrzeć na wszystko z innej perspektywy. Jeśli już w nim utknęliśmy, możemy się tylko cieszyć, bo to znaczy, że zostawiliśmy w sobie tę dziecięcą ciekawość, wrażliwość i odwagę, którą chciał w nas na nowo pobudzić. I chyba właśnie w tym tkwi cała magia Andersona.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *