Color Me Blood Red (1965)

„Ojciec Chrzestny Kina Gore”, Herschell Gordon Lewis tak bardzo rozsmakował się w krwi, że od premiery niesławnego Święta krwi (1963), kojarzony był już tylko z filmową obskurą. Chorobliwy, przesadny i całkowicie zafascynowany rozkładem ciała i rozczłonkowaniem, każda kolejna produkcja, którą sklecił naprędce Lewis, był próbą przeskoczenia poprzedniej pod względem wywalonych na wierzch narządów.

Choć wspomniane już Święto – transgresyjna i tania odpowiedź na Psychozę (1960) Alfreda Hitchcocka – jest chyba najmocniej znanym dziełem Lewisa, Color Me Blood Red jest tym, który najlepiej charakteryzuje jego styl. I podobnie jak Święto, ten film jest również bezczelną zrzynką, tym razem z Cormanowskiego Wiadra krwi (1959). Film Cormana był co prawda ciężki klimatem, jednak krwi w nim niewiele, dlatego też Lewis postanowił poprawić ten kardynalny błąd!

Poza tym oba filmy nie różnią się zbytnio pod względem fabuły. Color Me Blood Red podąża za zdesperowanym artystą Adamem Sorgiem, utalentowanym malarzem powstrzymywanym przez jego rzekomą nieumiejętność używania kolorów. Kiedy jego dziewczyna przypadkowo kaleczy się w palec i brudzi jedną z prac krwią, Sorg odkrywa kolor, którego szukał przez całą swoją artystyczną karierę – szkarłatny odcień czerwieni.

Nie muszę chyba tłumaczyć, dokąd zaprowadzi Sorga jego artystyczne objawienie. Bohater szybko rozpoczyna morderczy precedens, a wraz z ilością porzuconych ciał rośnie również pozycja malarza w malarskim półświatku. Z każdym kolejnym morderstwem bohater doznaje coraz to większego uszczerbku na zdrowiu psychicznym, kierując swoją agresję w stronę krytyków, którzy skrzywdzili go w przeszłości.

Najlepsze filmy Lewisa to te, w których odlatuje on w ekstremalne i pozbawione smaku pomysły, a Color Me Blood Red nie stanowi tutaj wyjątku. Wszystkie braki produkcyjne film nadrabia konsekwentnie kreskówką przemocą i uroczo obrzydliwą brutalnością. Jak na prawie wiekową produkcję, wciąż ma moc!

Oczywiście wątpię, by ktokolwiek zafundowałby sobie tym seansem choć jedną nieprzespaną noc, nawet w połowie lat 60. Jak zawsze u Lewisa, mimo że przesiąknięty krwią, film raczej woli wywoływać uśmiech niż dreszcz przerażenia. W przeciwieństwie do Dwóch tysięcy maniaków (1964)Color nie prowokuje również żadnej dyskusji na społeczne tematy czy inne głębsze przemyślenia. Lewis wiedział, że jego dzieła były w złym guście – jeśli się zastanowić, to on go przecież wymyślił! – a jego rola sprowadzała się raczej do bycia showmanem, niż artystą.

Sama paleta kolorów wykorzystana w filmie świadczy o tym, że Lewis sam nie traktował go poważnie. Zawsze miał słabość do wyraźnych barw, jednak Color Me Blood Red jest wręcz przesiąknięte pastelowymi kolorami i plakatową krwią. Czerwień stanowi rzecz jasna główny punkt filmu, jednak oprócz juchy nasze zmysły atakowane będą różowymi strojami kąpielowymi i pstrokatymi koszulami z niemniej oczojebnymi guzikami.

Cały urok filmu tkwi oczywiście w tym, że jest to produkcja tania i amatorska. Nikt nie mógł mówić Lewisowi, jak ma kręcić Color Me Blood Red. Dlatego też obraz z miejsca przeszedł do klasyki nie tylko kina kampowej eksploatacji, ale również czystego, nieskrępowanego niczym eskapizmu. Lewis niczym Andy Warhol niskobudżetowego horroru zmienia tandetne wartości produkcyjne i absurdalne dialogi w formę sztuki, która zawstydzi niejednego współczesnego twórcę horrorów.

Oryginalny tytuł: Color Me Blood Red

Produkcja: USA, 1964

Dystrybucja w Polsce: BRAK

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *