Monster A Go-Go (1965)

Zanim jednogłośnie przyznamy, że jest to prawdopodobnie najgorszy film w dorobku Herschela Gordona Lewisa, należy wiedzieć, że… on wcale go nie nakręcił! Reżyserowi Billowi Rebane zabrakło funduszy podczas kręcenia Monster A Go-Go i odsprzedał materiał właśnie Lewisowi, który potrzebował na szybko drugiej produkcji, aby sklecić podwójny seans ze swoim Moonshine Mountain (1964) – pociesznej komedyjce o pędzących bimber redneckach. Gordon dokręcił kilka scen oraz dialogów i puścił dzieło w świat.

Rebane porzucił swój film w 1961 roku, Lewis borykał się z ukończeniem swojej wersji do 1965 roku, więc nie był w stanie zebrać całej oryginalnej obsady. Dlatego też prawie wiele postaci zniknęło w połowie filmu i została zastąpiona przez inne, które pełnią te same role.

Statek kosmiczny amerykańskiego programu kosmicznego zostaje wysłany na orbitę, by zbadać dziwne satelity, które pojawiły się nad Ziemią. Statek powraca, ale rozbija się gdzieś w szczerym polu. Astronauta zaginął, a pilot helikoptera, który bada miejsce lądowania, zostaje znaleziony martwy.

Wkrótce lokalne władze znajdują kolejne ofiary, w przerażający sposób „ugotowane na śmierć”. Wygląda na to, że astronauta przeobraził się w ogromne, dziwne zmutowane stworzenie (w tej roli cierpiący na gigantyzm Henry Hite) odpowiedzialne za makabryczne zgony…

Naprawdę, potrzeba prawdziwego konesera, by znaleźć coś, co mogłoby wzbudzić choćby najmniejsze zainteresowanie Monster A Go-Go. Każdy, nawet zaznajomiony z B-klasowym kinem widz jednogłośnie stwierdzi, że to najgorzej spożytkowane przez niego 68 minut. Po pierwsze, tytuł jest tutaj całkowicie mylący!  Określenie „a Go-Go” odnosi się do kuszącego tańca erotycznego i chociaż istnieje tutaj scena taneczna, w tym filmie nie ma nic ponętnego!

Ogólnie film ma wielki problem z utrzymaniem dynamiki. Film składa się głównie ze statycznych ujęć ludzi rozmawiających… i rozmawiających… i rozmawiających. Słyszymy o schwytaniu potwora i ucieczce, ale nigdy tego nie widzimy. A kiedy już bestia pojawia się na ekranie, jest on tak niedoświetlony, że trudno dostrzec coś więcej, oprócz zarysów sylwetki.

Do tego fabuła, przez to, że została kilkukrotnie pozmieniania, to jeden wielki bełkot. Pechowy astronauta jest określany jako Frank, ale przez pierwsze 20 minut wszyscy tytułują go jako Douglas. Nie pomaga również fatalna edycja dźwięku. Często specjalnie musiałem wsłuchiwać się w to, co bełkoczą ekranowe postaci. Później doszedłem do wniosku, że szkoda było moich uszu. Szczytem absurdu jest scena, w której dzwoniący telefon dubbingowany jest przez aktora robiącego swoimi ustami „brrrrrrrr!”.

Monster A Go-Go to pokaz tego, jak wszystko może pójść źle podczas kręcenia filmu. Być może z akademickiego punktu widzenia jest to jakaś wartość, jednak dla widza, który chciałby zagłębić się w filmografii wielkiego Herschela Gordona Lewisa, będzie to tylko nieprzyjemny przecinek podczas fantastycznej podróży. Szczerze nie polecam, nawet jako ciekawostki.

Oryginalny tytuł: Monster A Go-Go

Produkcja: USA, 1965

Dystrybucja w Polsce: BRAK

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *