Trzech facetów z Teksasu (1996)

Wes Anderson to dla mnie pewien fenomen. Gość swoim awangardowym poczuciem estetyki nie tylko wdarł się do mainstreamu, ale stworzył całkowicie nowy nurt stylistyczny, do którego nawiązują kolejni twórcy i który staje się obiektem analizy wszystkich domorosłych krytyków filmowych po studiach humanistycznych. Czy warto się przyjrzeć jego mającemu premierę w 1996 roku debiutowi pełnometrażowemu Trzech facetów z Teksasu?

Zanim gwiazda Andersona wybuchła blaskiem nad wzgórzami Hollywood za sprawą Rushmore (1998), nakręcił on krótkometrażowy właśnie omawiany tutaj film, będący rozwinięciem jego krótkiego metrażu z 1994 roku o tym samym tytule. Już w tych dwóch produkcjach czuć zalążki stylu mającego prawdziwą obsesję na punkcie symetrii twórcy, jednak dla entuzjastów mogą okazać się sporym rozczarowaniem.

Jak sam tytuł wskazuje, jest to historia trzech facetów z Teksasu. Już samo otwarcie, w którym Anthony (Luke Wilson) po inscenizowanej ucieczce z zakładu zamkniętego przez okno spotyka swojego przyjaciela, Dignana (Owen Wilson). I choć bohater mógł po prostu wyjść jak człowiek przez drzwi, obietnica dana przyjacielowi popchnęła go ryzykownego manewru. Motyw ten już w prologu nakreśla nam głównych bohaterów, wieczne dzieciaki, które sens życia znajdują w ekscytacji i poczuciu przeżywania prawdziwej przygody.

Para przyjaciół do spółki z trzecim kolegą, Bobem (Robert Musgrave), ma sprytny plan na zdobycie gotówki i porządnej dawki adrenaliny – napad rabunkowy. Aby lepiej wsiąknąć w przestępczy półświatek, zawiązują współpracę z lokalnym gangiem kierowanym przez Pana Henry’ego (James Caan). Jak na duże dzieciaki przystało, nasi bohaterowie partaczą najprostsze powierzane im przez złodziejaszków zadania. Czy ten skok ma szansę się w ogóle udać?

Na te kilka obejrzanych filmów Wesa Andersona mogę stwierdzić, że Trzech facetów z Teksasu jest chyba jego najbardziej humorystycznym filmem! Posunąłbym się nawet do stwierdzenia, że skład się on praktycznie z kolejnych, postępujących po sobie gagów. Oczywiście, nie jest to dowcip, który w swym absurdzie przypadnie do gustu każdemu. Osobiście taki lekko naiwny klimat filmu i dziwaczne dialogi przypadły mi nawet do gustu, choć nie sprawiły one, że chętnie wrócę do tej produkcji.

Bo takie orbitowanie wokół śmieszkowania sprawia, że historia w filmie strasznie się rozmywa. Do tego postacie, nawet ci główni, są mało ciekawi, a ich przygody tak sztampowe, że trudno złapać z nimi emocjonalną więź jak choćby z dzieciakami w Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom (2012). Anthony dostaje nawet tutaj bardzo prosty wątek romantyczny, jednak jest on napisany tak bardzo „od linijki”, że autentycznie przepada gdzieś w mrokach naszej pamięci w chwili oglądania.

Nie pomaga również aktorstwo, które jest zwyczajnie słabe. A wielka szkoda, bo bracia Wilson to chłopaki, których naprawdę darzę sympatią. Obaj grają tutaj z gracją kuloka (w gwarze śląskiej klocek z drzewa lub wałek do ciasta), a to i tak chyba najlepsze popisy aktorskie w tym filmie!

Być może i Trzech facetów z Teksasu zapadnie mi w pamięci, jednak to nie zasługa samego filmu a faktu, że otworzył on Andersonowi drzwi na salony. Można zobaczyć jako ciekawostkę, tak samo, jak wspomniany już oryginał Bottle Rocket, ale czy jest się nad czym zachwycać? Osobiście uważam, że nie, bo to produkcja amatorska, gdzie przez pryzmat wszystkich wad płynących ze słabego scenariusza wybija się jednak wizjonerski styl samego reżysera.

Oryginalny tytuł: Bottle Rocket

Produkcja: USA, 1996

Dystrybucja w Polsce: Imperial CinePix

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *