Utoya, 22 lipca (2018)

Słowem wstępu, absolutnie nie stawiam się jako autorytet moralny od czegokolwiek. Uwielbiam brutalne, przekraczające granice produkcje, których twórcy z ironicznym uśmiechem na twarzy wbijają igły w oczy wrażliwszych i mniej wyrozumiałych widzów. Są jednak na świecie rany dość świeże, aby zdrapać je swoją, bądź co bądź, odważną wizją artystyczną.

Czy powyższy akapit można odnieść do nakręconego przez Erika Poppe Utoya, 22 lipca? Zapewne gdybym urodził się w Norwegii, sam przeżył atak na tytułowej wyspie bądź straciłbym tam kogoś bliskiego, bojkotowałbym owo dzieło z zaciekłością rozjuszonego, skandynawskiego łosia. Dlatego też z czystą głową, siedząc w swoim ciepłym i w miarę bezpiecznym grajdołku postanowiłem się z owym dziełem zmierzyć.

I pewnie ciśnie (choć raczej nie, bo pewnie macie gdzieś moje zdanie) się Wam na usta pytanie „jak wrażenia?”. No to z czystym sercem odpowiadam „ano nijak”. Wiem, co stało się feralnego 22 lipca 2011 roku w Oslo i jego okolicach, a sam pomysł na realizację filmu wydawał mi się czymś ciekawym. W końcu będziemy mieli okazję poczuć się jak bohaterowie i ofiary tych tragicznych wydarzeń.

Bo Utoya, 22 lipca, w przeciwieństwie do mylącego filmu z tego samego roku nakręconego przez Netflix 22 lipca, opowiada historię tylko i wyłącznie z perspektywy jednej uczestniczki obozu młodzieżówki Norweskiej Partii Pracy. Kamera niczym jej anioł stróż nieprzerwanie śledzi jej poczynania, dając nam okazję razem z nią przeżyć prawie półtorej godziny prawdziwego horroru.

Dlatego też skupieni jesteśmy tylko na tym jednym wątku, o całej sytuacji wiemy dokładnie tyle, co nasi bohaterowie, a cięcia kamery maskowane są tutaj niczym w przebojowym 1917 (2019). Dlatego też ciągłe podążanie za Kają – bo tak na imię ma postać grana przez Andreę Berntzen – przypominać może etap z jakiejś gry video, gdzie pozbawieni broni musimy chować się przed napastnikiem.

Czy jest to w pewien sposób niegodziwe ze strony reżysera? Osobiście nie mam z tym żadnego problemu, jednak zdaję sobie sprawę, że dla ocalałych z zamachu oraz rodzin ofiar może to być zbyt odważna wizja na ukazanie być może ostatnich chwil z życia ich bliskich. Ja mogę tylko pokiwać głową dlatego, że to, co zapowiadało się naprawdę imponująco, rozsypuje się niczym karciana konstrukcja.

Jeszcze początek, kiedy my jako widzowie spodziewamy się tragedii to olbrzymi katalizator napięcia. Kiedy padają pierwsze strzały, krew buzuje w naszych żyłach jeszcze mocniej. Niestety, kiedy zaczynamy już w duchu poganiać nieco bohaterów do dalszego działania, ci wolą leżeć gdzieś w krzakach wymieniając się pytającymi spojrzeniami. Utoya, 22 lipca okazuje się dziełem zwyczajnie nudnym.

Tak, wiem, reżyser nie czerpał tutaj inspiracji z Hardcore Henry (2015) tylko ze Słonia (2003) Gusa Van Santa. Ale kiedy bohaterka dobiega do kolejnej nory by spędzić w niej następne kilkanaście minut, przerażenie ustępuje znużeniu. Być może taki był właśnie cel, by pokazać zamach z perspektywy zalanej błotem i potem dziewczyny kulącej się z przerażenia w krzakach. Szkoda, że każdy taki przystanek okazuje się miejscem do odhaczenia oklepanego schematu i naprawdę niezgrabnie napisanych dialogów.

Nie wiem, na ile twórca podkręcił swoich bohaterów, by wyciągnąć z nich jeszcze więcej dramaturgii, ale w pewnym momencie czara się przelewa. Oczywiście, Utoya, 22 lipca to wciąż dzieło ambitne, odważne i dostarczające o wiele więcej emocji niż jego netflixowy bliźniak. Jednak jest coś bardzo niepokojącego (w tym negatywnym tego słowa znaczeniu) w wizji Erika Poppe przekształcającego tamte dni we wspomnianą już grę komputerową.

Oryginalny tytuł: Utøya 22. juli

Produkcja: Norwegia, 2018

Dystrybucja w Polsce: Cannal Plus

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *