Wehikuł czasu (1960)

Bardzo lubię z perspektywy czasu oglądać archaiczne kino Sci-Fi. To nie tylko uroczo naiwna wizja przyszłości – choć w wielu przypadkach jest to już dla nas przeszłość – ale również oddanie ducha epoki, jej lęków, marzeń i nastrojów. Bo jakże inaczej odbierać film z 1960 roku, który przepowiada nuklearną zagładę świata 6 lat później?

Nakręcony przez George’a Pala Wehikuł czasu dość luźno bierze sobie za fabularną podstawę książkę H.G. Wellsa z 1985 roku. I może to stanąć kością w gardle wielu literackim purystom, ponieważ scenariusz dość mocno spłyca wiele ważnych wątków, stawiając raczej na dość płytki romans i garstkę akcji. Gdzieś tam oczywiście przywalone pod masą tandety wydziera książkowe przesłanie, ale krzyk ten rozbija się tak mocno w pustce, jakby wydawał go ostatni człowiek na Ziemi (hehe).

Zamieszkujący wiktoriański Londyn genialny wynalazca H. George Wells, w tej roli fantastyczny Rod Taylor, konstruuje maszynę do podróży w czasie. Nie ma tutaj zbytniego owijania w bawełnę, wehikuł przypomina surową dorożkę, którą za pomocą przesuwania wajchy możemy podróżować po osi czasu. Wbrew powątpiewaniom znajomych, nasz bohater rusza w przyszłość, w podróż, która zakwestionuje jego wiarę w ludzkość.

Książka Wellsa pod pierzynką kiczowatego już dzisiaj Sci-Fi przemyca dość ważne i jakże uniwersalne rozważania na temat klasowości oraz różnic dzielących społeczeństwo. W końcu początkiem końca Świata staje się tutaj wielka wojna, która podzieliła Europę. Film w dość zwięzły i wizualnie imponujący sposób przedstawia nam katastrofę, najpierw wojnę, później serię erupcji wulkanów. A następnie następuje…

Dziwny, przypominający rajski Eden idylliczny świat, gdzie ludzie są pięknymi, młodymi, wiecznie żywymi blondwłosymi fantomami nieznającymi pojęcia przemocy. Żyją sobie tak w błogiej nieświadomości, zajadając się wielkimi owocami – będącymi zapewne efektem promieniowania – od czasu do czasu schodząc pod ziemię na dźwięk syreny. Tej samej syreny, która wiele lat temu ostrzegała Londyn przed nalotem niemieckich bombowców.

A tam czeka ich to, co stoi za jakąkolwiek „pamiętliwością” Wehikułu czasu, Morloki. Te z pozoru ludzkie sylwetki to tak naprawdę zdziczałe mutanty, które wedle słów głównego bohatera upadły na samo dno społecznej hierarchii dokonując aktów kanibalizmu. I jest to również najbardziej przerażający element filmu, który zmusza nas tak naprawdę do jakichkolwiek egzystencjalnych rozważań na temat ludzkiej natury. Bo przecież nietrudno jest dojść do wniosku, że taki Morlok kryje się w każdym z nas.

Wszystko to brzmi co najmniej śmiesznie i trudno dzisiaj inaczej odbierać film Pala. Jak wspomniałem, sekwencje katastroficzne robią wrażenia (oczywiście biorąc pod uwagę czasy, w jakich powstawały), a scenografia postnuklearnego świata naprawdę może się podobać. Dobrze wypada również sam motyw podróży w czasie, przedstawiony za pomocą zmieniającej się witryny sklepowej.

Gdybym miał teraz komuś polecić seans Wehikułu czasu, to za cel obrałbym sobie ciekawskich i wyrozumiałych fanów fantastyki naukowej. Ciężko jest brać film ten na poważnie, niełatwo również znaleźć w nim jakikolwiek zaczątek do filozoficznych rozważań. Na całe szczęście tempo jest w miarę wartkie, a sama historia w miły sposób satysfakcjonująca. Czego zatem więcej chcieć od takiej kopalnianej ciekawostki?

Oryginalny tytuł: The Time Machine

Produkcja: USA, 1960

Dystrybucja w Polsce: BRAK

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *