Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera (2021)

Nie jest tajemnicą, że nie jestem wielkim fanem nowego filmowego uniwersum DC. Fakt, zdarzyło mi się zobaczyć Aquamana (2018) i Legion samobójców (2016), ale nie były to tytuły, które sprawiły, że czekałbym na kolejne odsłony przygód bohaterów w przyciasnych trykotach, jak mały dzieciak na prezenty pod choinką. Z tego też powodu premiera Ligi Sprawiedliwości (2017) ominęła mnie szerokim łukiem. Minęło kilka lat i z każdej strony zaczęły dochodzić mnie słuchy o różnych, dziwnych sytuacjach mających miejsce za kulisami tego filmu. Finalnie owe dramy doprowadziły do wypuszczenia czterogodzinnej wersji reżyserskiej Zacka Snydera, którą od 18 marca możemy podziwiać na HBO GO. Pomyślałem więc, że jak teraz nie spróbuję, to nigdy tego nie zrobię i w przypływie prawie superbohaterskiej odwagi zabrałem się za oglądanie.

Po odpaleniu filmu pierwszą rzeczą, jaka rzuca się widzowi w oczy to format obrazu, który zgodnie z artystyczną wizją Snydera został zmieniony z klasycznego już 16:9 na 4:3. Z początku, ów zabieg nie przypadł mi zbytnio do gustu i ciężko było mi się przestawić, ale w miarę z rozwojem fabuły zacząłem takie podejście reżysera rozumieć. Zdążył on już przecież przyzwyczaić nas do swojej „komiksowatości”, zarówno w Watchmen. Strażnicy (2009), jak i w 300 (2006), ale tu wynosi to słowo na zupełnie inny poziom. Snyder przenosi nas w świat naukowego fantasy, zgrabnie zastępując wszystko, co się da, kiczowatym CGI.

W konsekwencji sprawia to, że każda scena, ujęcie, kadr jest tak bardzo odrealniona, że mogłaby spokojnie znaleźć się w jednym z numerów przygód Supermana. Jednym, takie przedziwne zabiegi mogą się nie spodobać, co w pełni zrozumiem, a innym, w tym również mi, dają przedziwną, odmóżdżającą alternatywę, dla napompowanego genialnymi efektami uniwersum Marvela. Reżyser nie poprzestaje jednak, dzieląc film na rozdziały, z których każdy zakończony jest mniejszym, bądź większym cliffhangerem. Wszystko to sprawia wrażenie, jakbyśmy nie oglądali filmu, a po prostu dostali do przeczytania kilka zeszytów, składających się na jedną z przygód Justice League.

Pompatyczność, z jaką Snyder przedstawia nam swoją mitologiczną wręcz opowieść, również może dać się widzowi we znaki. Na próżno szukać tu suchych żartów i popkulturowych mrugnięć oka, o czym świadczy, chociażby kamienna twarz człowieka ze stali. Skoro już o bohaterach mowa, to każdy dostaje tutaj swoje pięć minut.

Od Batmana starającego się stworzyć tytułową Ligę Sprawiedliwości, przez Wonder Woman okładającą przeciwników w rytm przedziwnego i niezwykle irytującego motywu muzycznego, po Cyborga niemogącego pogodzić się ze swoją odmiennością w jednym z najbardziej łopatologicznych wątków, jakie dane mi było ostatnio zobaczyć. Jednak czuć tutaj, że każda z postaci jest w tym filmie po coś i ma konkretne zadanie do wykonania.

Zack Snyder swoją czterogodzinną opowieścią przywrócił mi małą nadzieję na odratowanie filmowego uniwersum DC. Mało tego, bo pomimo licznych głupot i błędów, zaoferował ciekawą, moim zdaniem, alternatywę w kinie superbohaterskim, oczywiście w swoim poważnie (kiczowatym) komiksowym stylu. Justice League (2021) to film, który może w końcu odmienić losy naszych ulubionych bohaterów i dodać do tego pokracznego świata coś nowego. Życzę tego DC z całego serca, no bo ile jeszcze czasu przyjdzie nam siedzieć w tym zmarvelizowanym gatunku?

Oryginalny tytuł: Zack Snyder’s Justice League

Produkcja: USA, 2021

Dystrybucja w Polsce: HBO GO

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *