Wonder Woman 1984 (2020)

To wcale nie jest tak, że będąc fanem filmowego uniwersum Marvela, z automatu pała się nienawiścią do produkcji spod szyldu DC Comics. Daleko jest mi do nienawiści i plucia na wszystko, co wyrosło z ziarna zasadzonego przez Zacka Snydera, ale tak, jestem jednym z tych, dla których Marvel stanowi niedościgniony wzór kina – teraz i serialu – superbohaterskiego!

Widziałem poprzednie filmy DC i żaden tak naprawdę mi się nie podobał. Pierwsza Wonder Woman (2017) nakręcona przez Patty Jenikins to dla mnie trykociarskie wymiociny – szare, mdłe i z zupełnie nieangażującą, idiotyczną fabułą. Do tego osadzenie całości w realiach I Wojny Światowej, która była konfliktem politycznie dużo bardziej złożonym niż jej następczyni, i ukazanie go w takiej zerojedynkowej konfiguracji był dla mnie czymś nie do przełknięcia.

Dlatego też sequel już u swoich podstaw zapowiadał się o wiele lepiej. W końcu z zalanego błotem i wygenerowanego cyfrowo frontu przenosimy się w kolorowe lata 80., nasza bohaterka w końcu dorosła do swojego tytułu, a jej przeciwnik nosi twarz rozchwytywanego teraz Pedro Pascala. Poprzeczka oczywiście wysoko nie była, ale czy Patty Jenikins udało się  pogłaskać podeszwę tych najsłabszych filmów Marvela jak choćby Incredible Hulk (2008)?

I z cały sercem muszę powiedzieć…. tak! Choć jest to oczywiście powiedziane nieco na wyrost, kierowane zwykłą empatią do tego, by dzieła pani Jenikns nie zmieszać z błotem. Przede wszystkim poprawna jest tutaj strona wizualna filmu. To nie jest monochromatyczna Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera (2021), choć z szalonych lat 80. dało się wyciągnąć o wiele więcej. Ba, jest tutaj nawet jedna naprawdę ładna, przemyślana scena z fajerwerkami. Widać, że ktoś miał na to pomysł i jakiś tam w sobie artystyczny pierwiastek.

Nie chcę tutaj nikogo uprzedmiotowić – choć właśnie to zrobiła główna bohaterka filmu z przypadkowym facetem – ale gra aktorska Gal Gadot tak naprawdę sprowadza się tylko do bycia piękną. Znów, nie jest to poziom szczucia tyłkiem jak u Snydera, ale trudno nie odnieść wrażenia, że aktorka rolę tę dostała wyłącznie „po warunkach”. Oczywiście, nie wymagam od niej jakiś głębokich emocji – to w końcu głupia nawalanka – ale nie mogłem się pozbyć wrażenia, że pomyliła ona pokaz mody z filmowym planem.

O dziwo postacią, która wzbudza tutaj jakiekolwiek emocje, jest powracający do roli Steva Trevora Chris Pine. Jego zachwyt ówczesnym światem, miłość do samolotów czy niemożność zrozumienia technologii przyszłości naprawdę mnie bawiła i rozczulała. To się udało, czego zupełnie nie można powiedzieć o głównym złoczyńcy i płynącym z jego historii morale. Nuuuuda!

Ale no nie dla emocji (w większości) ogląda się filmy takie jak Wonder Woman 1984 tylko dla pracy speców od efektów specjalnych, akrobatyki i choreografii. Niestety, na tym polu film Patty ponosi sromotną klęskę. Kiedy akcja dzieje się w dzień, jest jeszcze w miarę okej, choć sceny z biegnącą bohaterką wyglądają naprawdę tandetnie. Widać po prostu, że aktorka stoi w miejscu, ruszając ramionami, kiedy tło za nią przesuwa się na przyśpieszeniu. Gorzej jest, kiedy mordobicie ma miejsce w nocy, wtedy przypominamy sobie o korzeniach filmu i toniemy we wszechobecnym mroku, który zalepia nasze oczy niczym komiksowy symbiont.

Czy żałuję zatem poświęcenia produkcji tej całych dwóch i półgodziny czasu? Zupełnie nie, bo to film w większości poprawny, a wszystkie te jego niedociągnięcia tak mocno wpisane są już w kinowe uniwersum DC, że dziwnie byłoby oglądać dzieło ich pozbawione. Jest w tym całym twórczym bałaganie coś romantycznego, coś, co stanowi prawdziwą opozycję do poukładanego niczym moje książki Star Wars uniwersum Marvela. A taka różnorodność w popkulturze jest tylko wygraną nas samych, fanów.

Oryginalny tytuł: Wonder Woman 1984

Produkcja: USA, 2020

Dystrybucja w Polsce: HBO GO

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *