Pi (1998)

Gdyby ktoś w podstawówce puścił mi film, który zaczyna się od słów „matematyka jest wszędzie”, uciekłbym i kulił się ze strachu pod stołem. Dzisiaj dalej wzdrygam się na myśl o funkcjach i rachunku prawdopodobieństwa, ale swój lęk przed bezkresem cyfr jestem w stanie przezwyciężyć, kiedy chodzi o filmografię Darrena Aronofskyego – po prostu lubię tego gościa i styl, jaki prezentuje.

Dobra, z tym uwielbieniem jego twórczości to trochę przesadzam, bo jego pierwszy i chyba dotąd najgłośniejszy film Requiem dla snu (2000) uważam za wyjątkowy gniot, który nadaje się tylko do puszczania na lekcjach WDŻ w podstawówce. Ale uznajmy to za jednorazowy wybryk i proste niezrozumienie tematu obranego przez twórcę. Popatrzmy jednak dwa lata za słynne Requiem, na rok 1998 i nakręcone w czerni i bieli Pi.

Historia podąża za dysfunkcyjnym, aczkolwiek genialnym matematykiem, który stara się w końcu złamać tajemnicę nad wszechobecnym ciągiem cyfr. Widzi w nim klucz do złamania porządku obecnego świata, czego skutkiem jest przejęcie nad nim kontroli. To klasyczna opowieść o dociekaniu przez żyjącego samotnie outsidera, który nawet w imieniu samego Boga widzi trudny do rozgryzienia wzór matematyczny. Klasyka nie? A jednak gdy film debiutował na festiwalu Sundance, Aronofsky zgarnął statuetkę dla najlepszego reżysera!

I w sumie zupełnie się nie dziwię, bo Pi to wręcz matematycznie wykalkulowana (heh) produkcja pod takie hipsterskie nagrody! Nakręcona we wspomnianej, kontrastowej czerni i bieli, bez jakiej gradacji między cieniem a światłem, i oddająca życie brooklyńskiej ulicy, na której dorastał sam twórca, po prostu wciąga i zachwyca. Jeśli oczywiście nie jesteście matematycznymi purystami, którzy film będą analizować z kartką i długopisem w ręku.

Sporo naczytałem się po seansie o tym, jak bardzo głupi i nieprzemyślane wydaje się film pod względem „królowej nauk”. I wiecie co? Szczerze gówno mnie to obchodzi, bo i tak nie rozumiałem za bardzo skomplikowanych wyliczeń, jakie na ekranie prezentuje bohater. Dla mnie to po prostu stylowa, nieco pulpowa historia o współczesnym (a raczej patrząc na zmieniający się świat to ówczesnym) doktorze Frankensteinie.

A o co chodzi, kiedy mówię o Pi jako o dziele pulpowym? Na drodze granego przez Sean Gullette bohatera stają bowiem zachowujący się jak klasyczni „faceci w czerni” Iluminaci, czy najbardziej stereotypowi Żydzi. Intryga jest zatem mocno przerysowana, wręcz komiksowa – a przynajmniej ja ją tak odebrałem. Fajnie to kontrastuje z artystycznie niepokojącymi, mocnymi obrazami człowieka okaleczającego własny mózg. To dość bolesna w odbiorze scena, prawdziwy horror, którego nie powstydziłby się David Cronenberg.

Ogólnie cały niechlujny montaż, bijąca z ekranu „ponurość” i sceny z mózgiem zbliżają Pi albo do taniego horroru, albo do taniego filmu artystycznego. Aronofsky zdaje się budować pomost między tymi dwoma gatunkami, zalewając całość toną bełkotliwego paplania o matmie i odniesień do Kabały – duchowej, mistyczno-filozoficznej szkoły judaizmu. Przyznam się szczerze, że zrozumiałem intencje twórcy może w 20% (eh, znów te cyfry!), resztę dopełnię sobie lekturą po seansie.

I choć owo dzieło nie otworzyło mi jakiejś ukrytej klepki w mózgu (tadam, kolejny żart!), to uważam spotkanie z Pi za wyjątkowo udane. Co prawda, gdyby ktoś puścił mi ten film we wczesnym cyklu nauczania w celu zachęcenia do nauki dodawania w słupku, to skończyłbym w ośrodku szkolno-wychowawczym z głębokimi stanami lękowymi. Ale dzisiaj jako dorosły i (w miarę) ogarniający facet obejrzałem po prostu fantastycznie „odmienny” debiut, bazujący na prostej historii i z kilkoma naprawdę ryjącymi głowę scenami. Ja polecam, nawet jako ciekawostkę.

Oryginalny tytuł: Pi

Produkcja: USA, 1998

Dystrybucja w Polsce: Gutek Film

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *