Wiedźmin: Zmora Wilka (2021)

Jeśli chodzi o wykreowane przez Andrzeja Sapkowskiego uniwersum Wiedźmina, to jestem trochę ortodoksem. W końcu pierwszym spotkaniem z Geraltem nie była w moim przypadku gra czy książka, a nasz rodzimy serial. Dlatego też, choć mam za sobą dzieła CD-Projekt Red i literacki pierwowzór, Wiedźmin zawsze będzie dla mnie przaśną, swojską historią zanurzoną w tej kochanej przez wszystkich słowiańszczyźnie. Zanim posypią się na mnie gromy, uspokoję! Tak, w książkach mamy mieszankę wszystkich kultur a w samej sadze na próżno szukać jakichś elementów rodzimych. I tak, to gry głównie przyczyniły się do osadzenia tego tekstu kultury tak mocno na naszym podwórku.

Nietrudno zatem zgadnąć, że nie jestem fanem tego, co z naszym multiplafromowym superbohaterem zrobił Netflix. Taka amerykanizacja czegoś, co mocno w mojej głowie amerykańskie nie jest, zwyczajnie mi nie podeszła. Ale nie hejtuje, w końcu to produkt, który sprzedać miał się na całym świecie, nie tylko we wschodniej i centralnej Europie. Fajnie natomiast, że to właśnie w czerwonej stajni Netflixa unierwsum to rozrasta się, dając nam takie produkcje jak omawiana tutaj Zmora Wilka, czyli swoisty prequel to tego, co dane jest nam oglądać w aktorskim serialu.

Akcja zatem osadzona jest na wiele lat przed tym, co znamy z książek, a głównym bohaterem jest nie kto inny jak sam Vesemir. Poznajemy go jako pachołka na dworze jakiegoś magnata, gdzie do spółki z ojcem i ukochaną dziewczyną wiodą spokojne, acz niewolnicze życie. W pewnym momencie pojawia się potężny wiedźmin, który za odczarowanie pani dworu zgarnia całkiem pokaźny mieszek. Vesemir bez zbytniej refleksji udaje się do wiedźmińskiego siedliska, gdzie zaczyna przyuczenie do zawodu zabójcy potworów.

I ten opis fabuły nie brzmi jeszcze źle! Sapkowski nigdy nie przywiązywał uwagi do przeszłości swoich bohaterów, więc taką wersję wydarzeń łatwo jest przyjąć jako jedną z możliwych. Problem pojawia się, kiedy widzimy już Vesmira na szlaku… O kurde, ale moje polsko-fanowskie serce cierpiało oglądając Zmorę Wilka. Już sam wygląd głównego bohatera, który jest takim wyrzeźbionych Chadem z wielką klatą, kwadratowym podbródkiem i w modnej fryzurze gryzie się z tym, jak wiedźmini przedstawieni byli w pierwowzorze.

Kiedy czytałem książki, wyobrażałem sobie tajemniczą kastę wiedźminów jako praktycznie potwory o ludzkiej sylwetce. Zmutowani, poddawani okrutnym i deformującym zmianom w celu podwyższenia zdolności dalecy byli od ideału piękna. Stąd też wśród prostego ludu budzili oni taką odrazę, nie różniąc się wcale tak bardzo od tego, z czym walczyli. Dopiero gry nieco uczłowieczyły wygląd Geralta. Tutaj są to chłopcy wzięci z wybiegu lub Instagrama! Do tego mutacje odbierały im pewne ludzkie skłonności do ulegania emocjom. Vesemir to wręcz postać wyrwana z jakiejś durnej komedii dla nastolatków.

Cała intryga, która prowadzi do nieuchronnej eskalacji konfliktu pomiędzy ludźmi a wiedźminami to już totalna bzdura. Ciężko mi sobie wyobrazić, żeby miało to miejsce w świecie wykreowanym na kartach książek, a ten przecież podlega pewnym prawom logicznym. Ale nie będę się tutaj rozwodził nad tym, jak głupi jest pomysł wiedźminów na powstrzymanie upadającego zawodu by nie zniszczyć komuś zabawy możliwymi spoilerami. Przejdę więc do czegoś, co chyba najbardziej zadziwia fanów gier i książek, znaków. W literaturzy były to raczej kuglarskie sztuczki, nie potężna magia. W grach oczywiście stały się one nieco silniejsze, ale bez przesady. W Zmorze znaki to już czarowanie na poziomie Naruto czy innego Dragon Balla, gdzie bohaterowie wypuszczają ze swych rąk płomienie mogące zrównać z ziemią całe miasto.

Czasami „Zmora Wilka” potrafi zachwycić

Wiem, że film ten powinien działać również jako autonomiczne dzieło. Jednak mimo wszelkich prób oderwania go od reszty, Zmora orbituje wokół większej całości jaką jest serial aktorski i zapowiedziane projekty. A wszystko tutaj zupełnie się nie klei! Wina to głównie tego, że wątków wepchniętych jest tutaj cała masa, a historia tylko po nich skacze. W sumie mamy tutaj nawet najbardziej sztampowe wyjawienie swojego planu i osobistych niechęci przez głównego złego w finałowej scenie. Sztampa i to taka, która boli niemniej niż celne dziobnięcie kuroliszka.

Znęcam się i znęcam, a to tylko zawodzenie jakiegoś zacietrzewionego fana, który nie może opuścić swojej „słowiańskiej bańki”. Zapewne wielu z Was doceni kreskę, artystyczny kierunek, jaki obrało studio stojące za tą animacją. Co prawda dziwnie wypadają potwory, które nie dość, że pokraczne koncepcyjnie, to ich prędkość poruszania się wygląda tak, jakby animowane były w trzech klatkach na sekundę. Wszystko inne, zwłaszcza pejzaże, są naprawdę ładne i cieszą oko. Tak samo jak sceny walk, które czasami mocno przesadzone, mają na siebie pomysł i nie szczędzą nam rozlewającej się wszędzie juchy. Specem od anime nie jestem, więc też ciężko wypowiadać mi się na ten temat.

Ostatecznie Zmora Wilka to totalnie nie moja bajka – dosłownie. Czuć tu jakąś duszę, serce włożone w to, by inaczej pokazać nieco świat wykreowany przez Sapkowskiego. Ale co tego, skoro dla mnie to tylko jedna z wielu jego inkarnacji, która podoba mi się mniej niż przaśne komiksy Bogusława Polcha? Jak wspomniałem, entuzjastom ani znawcom anime nie jestem, ale Wiedźmina widziałbym raczej w stylu, w jakim zrobione zostało Ninja Scroll (1993) czy kultowe gdzieniegdzie Kenpū Denki Berserk (1997-1998). To, co zrobili fajni amerykanie z Netflixa po prostu do mnie w żaden sposób nie przemawia.

Oryginalny tytuł:The Witcher: Nightmare of the Wolf

Produkcja: USA, 2021

Dystrybucja w Polsce: Netflix

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *