Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni (2021)

Cholera Marvel Studios, znów to zrobiliście! A już myślałem, że taki wydawniczy wysyp sygnowanych komiksowym uniwersum produkcji odbije mi się w końcu czkawką. Ale wtedy wszedł reżyser Destin Daniel Cretton, cały na biało, i zaprezentował nam Shang-Chiego – ten cały na czerwono. No i bank został rozbity, a ja (i mam nadzieję miliony innych ludzi) mam nowego bohatera, na którego przygody czekać będę z zaciśniętymi kciukami.

Oczywiście obce są mi komiksowe podwaliny pod postać tytułowego bohatera, wiem tyle, że są dziś pozycjami mocno kontrowersyjnymi i raczej niepasującymi etycznie do naszych czasów. Dlatego też czapka niżej za to, że twórcy tak sprawnie korygują niewygodną przeszłość, dając nam pełnoprawnego, w stu procentach azjatyckiego superbohatera! No i powiedzmy sobie szczerze, Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni to krok milowy w marvelowskim uniwersum.

Fabułę filmu napędza rodzinny dramat, który, choć nie do końca odkrywczy, stanowi emocjonalny fundament, który niekoniecznie chętnie popularny jest w tego typu popcornowym kinie. Główny bohater wiedzie sobie spokojne życie jako parkingowy w San Francisco. Pewnego dnia jego cały świat wywraca się do góry nogami, kiedy jadąc do roboty ze swoją przyjaciółką, zostaje zaatakowany przez tajemniczych zbirów. Jak się wkrótce okazuje, Shang-Chi jest synem potężnego Wenwu (Tony Leung), prowadzącego tajną organizację terrorystyczną, której działalność, niestety, pozostaje dość niejasna i sprawiła światu wiele kłopotów przez ostatnie tysiąc lat.

Shang-Chiego poznajemy w momencie, kiedy uciekł od swojej przeszłości i ukrywa się pod fałszywym imieniem Shaun (co jest oczywiście furtką do naprawdę śmiesznych żartów). To w zasadzie klasyczna opowieść o ucieczce i późniejszemu zrozumieniu oraz stawieniu czoła swojemu przeznaczeniu. Gra to wszystko tutaj naprawdę dobrze, jednak dla wielu widzów bardziej ekscytująca okaże się jednak postać ojca, balansująca między ślepą destrukcją, żądzą władzy, tęsknotą i rozpaczą. Wenwu nie jest jednym z typowych złoczyńców, których chcę podbić świat – jedna z większych bolączek uniwersum Marvela. Kieruje nim strata żony Jiang Li (Fala Chen), kobiety, dzięki której przerażający niegdyś zdobywca odnalazł spokój i założył rodzinę.

Mało uwagi poświęcałem promocji filmu, więc spodziewałem się raczej bliższego ziemi kina kopanego oddającego hołd choćby klasycznym produkcjom z Bruce’em Lee. Tymczasem Legenda dziesięciu pierścieni bliższa jest fantazyjnemu gatunkowi Wuxia, zrobionemu oczywiście z zapierającym tchem rozmachem. Od wielkich bitew w szerokim planie, przez przypominającą grę wstępną, intymną walkę w pięknych plenerach, na mordobiciu w autobusie kończąc. Wschodnie sztuki walki to w zasadzie ten pierwszoplanowy bohater!

Sekwencje akcji, niezbędne w każdym filmie Marvela, zostały zaaranżowane z niezwykłą wytwornością i smakiem przez reżysera Destina Daniela Crettona, znanego choćby z cenionego dramatu Tylko sprawiedliwość (2019). Jak wspomniałem, sekwencje „fantasy” zapierają dech w piersiach, a film z każdą kolejną minutą w zasadzie definiuje to, co nazywam „kinowym doświadczeniem”. Walka na bambusowym rusztowaniu hen nad rozświetlonym neonami miastem naprawdę mrozi krew, a to tylko przystawka przed tym, co czeka nas później.

Ale czym byłaby superbohaterska opowieść bez bohaterów, którym kibicujemy? Wcielający się w tytułową rolę Simu Liu to facet, z którym naprawdę chciałoby się wyskoczyć na piwo (a może na sake?). Ma on w sobie jakiś naturalny charakter czyniący go godnym spadkobiercą potęgi rodziców, a jednocześnie nie zatraca ona swojego nieco „bumelańskiego” stylu życia. Zresztą fantastyczna scena po napisach z udziałem Wonga – postaci znanej z Doktora Strange’a (2016) – naprawdę winduje sympatię do tego bohatera wysoko ponad bambusowe konary. Bohaterki filmu są równie dobrze napisane, eksplorując intersekcjonalność chińskiego feminizmu, prezentując bezczelnie swoje umiejętności walki czy przeciwstawnie podążając za filozofią Tai-Chi. Wszyscy na ekranie to rodzina, przyjaciele, mentorzy, wojownicy, a kobiety dumnie stają przeciwko patriarchalnej pułapce i prześladowaniom.

Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni to na razie najjaśniejszy punkt czwartej fazy MCU i jeden z najlepszych filmów tego uniwersum w ogóle. Eksplozja kulturowej specyfiki i emocjonalnej intymności jest tym, czego oczekuję od kina przygodowego z intensywną akcją. A to dzieło spełnia moje nadzieje w 100%! Cóż mogę zatem rzec więcej? Jeśli nie widzieliście, to biegnijcie czymprędzej do kasy biletowej, nawet jeśli obce są Wam przygody Iron Mana czy innego Hulka.

Oryginalny tytuł: Shang-Chi and the Legend of the Ten Rings

Produkcja: USA, 2021

Dystrybucja w Polsce: disney.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *