Każdy, kto mnie zna wie, że jestem totalnym świrem na temat folkloru amerykańskiej prowincji oraz wszelkich legend o tym, co kryje się w lasach Nowej Ziemi. Dlatego też podania rdzennych mieszkańców USA nie są mi obce i bestie takie jak Wendigo, Chenoo czy najbardziej mainstreamowa Wielka Stopa są dla mnie trochę chlebem powszechnym. Cieszy zatem fakt, że co jakiś czas filmowi twórcy z konkretną wizją postanawiają do tego plecionego przez Indian worka sięgnąć.
A nie możemy zapomnieć, że opisywane tutaj Poroże namaszczone zostało przez samego Guillermo del Toro, który odpowiedzialny jest za jego produkcje. Pewnie to nazwisko skierowało najwiecej uwagi na film Scotta Coopera, który z powodu pandemii COVID-19 przeskakiwał po kolejnych datach premiery podsycając tylko oczekiwania. Czy naprawdę warto było czekać? Jeśli nie chce Wam się czytać dalej tej recenzji to już powiem, że tak!
W ukrytej w podziemiach Oregonu wytworni mety jakaś nieznana siła atakuje dwóch gości. Syn jednego z nich po tym wydarzeniu zaczyna przejawiać dziwne zachowania, co skupia na nim uwagę jego nauczycielki. Kiedy pewnego popołudnia postanawia śledzić go aż do jego położonego na uboczu domostwa odkrywa, że chłopak trzyma pod kluczem jakąś rządną krwi istotę, której przynosi upolowane wcześniej skunksy i koty. Niedługo później brat nauczycielki i lokalny szeryf odkrywa w lesie rozszarpane ciało człowieka…
Brzmi prosto? I takie w zasadzie Poroże ku mojemu zaskoczeniu jest! Nie znajdziemy tutaj zbyt wielu pozaszywanych metafor, jakiś komentarzy do obecnej kondycji społeczeństwa czy próby przepracowania traumy przez któregoś z bohaterów. Oczywiście wątek tej ostatniej pojawia się w filmie zarówno po stronie zmuszonego do obrony własnej rodziny chłopaka, jak i kobiety walczącej z demonami przeszłości. Ale są one wprowadzone tylko po to, żeby jakoś uczłowieczyć nam nasze postacie, nie stanowią one osi głównych wydarzeń.
Bo trzon filmu stanowi oczywiście potwór, który kiedy już dosłownie wyjdzie ze swojej skorupy – swoją drogą fantastyczna sekwencja potrafiąca wywołać grymas zniesmaczenia na niejednym wyjadaczu – pojawia się na ekranie zaskakująco często. Nie chcę za bardzo rozpisywać się o tym, czym on jest i jaka jest jego geneza, choć kumaci powiążą go oczywiście z pierwszym akapitem. Ja osobiście byłem zachwycony, bo stworzona głównie w tradycyjnej metodzie animatroniki bestia wyglada nie tylko przerażająco, ale również zaskakująco realistycznie, zupełnie jak coś, co naprawdę mogłoby wyjść poza ramy folkloru rdzennych mieszkańców północnego USA.
Ale oprócz samego monstrum, wszystkie inne czynniki składające się na Poroże zdają się być po prostu na miejscu. Scenografia, za którą robi prowincjonalne miasteczko zatopione gdzieś pośród gęstych lasów Oregonu, jest odpowiednio brudna i przesiąknięta wszechobecną patologią. Dzicz jest niebezpieczna, to prawda, ale zagarnięty przez cywilizację skrawek ziemi wcale nie wydaje się jakąś ostoją. To po prostu ponure miejsce, które i bez polującego na ludzi potwora stanowi idealne tło dla opowieści grozy. A ja, jako fan wszelakich wiosek i innych zadupi mogę powiedzieć tylko, że zakochałem się w plastyce filmu.
Być może jednak to co wspomniałem, pójście przez film w bardziej konwencjonalne dla gatunku rejony, nie przypadnie wielu widzom do gustu. W czasach, kiedy horror potrafi zgrabnie podejmować ważkie tematy, mało kto poważnie traktuje takie pełnej czystej grozy obrazy. Dlatego też nie myślcie sobie, że dość leniwy i pełen wątków społecznych początek konstytuuje całą resztę! O nie! I chyba wyjdę znów na kogoś, kto nie posiada odpowiednio wysokiego ilorazu inteligencji, ale taka droga mi się podobała. Brnąc przez kolejne tytuły przypominające wizytę na kozetce psychologa lub akademicki wykład odświeżającym jest rzucić się w sidła (heh) takiej czystej, pierwotnej grozy.
I chyba nie mam już nic więcej do dodania, bo seans Poroża zaliczam po prostu do udanych. Nie spodziewałem się w sumie wiele, traktując go jako kolejny wydany niedawno horror do zaliczenia, a dostałem coś naprawdę innego, lepszego od moich oczekiwań. Jeśli miałbym już na siłę szukać analogii do jakiegoś innego dzieła, to film Coopera najbliższy jest moim zdaniem cenionemu Rytuałowi (2017) Netflixa. Więc jeśli podobał Wam się tamtem film i szukacie czegoś, co stanowić będzie przedłużenie takiego właśnie klimatu, sięgnijcie śmiało po Poroże a zapewniam Was, nie zawiedziecie się.
Oryginalny tytuł: Antlers
Produkcja: Kanada/Meksyk/USA, 2021
Dystrybucja: player.pl

Życiowy przegryw, który swoje kompleksy leczy wylewaniem żalu w internecie. Nie zawsze obiektywnie, ale za to szczerze.