Wiadomo było, że po (zluzowaniu) pandemii kino nie będzie już takie samo. Kiedyś filmy o zombie były po prostu filmami o zombie, które nie straszyły za bardzo, miały masę efektów gore i czasami jakieś głębsze lub płytsze psychologizowanie. Teraz, po 2 latach noszenia maseczek, zakazów, nakazów i siedzenia w domu, wszystko to nabrało nowego znaczenia. Filmy o wirusach zmieniających ludzi w mniej lub bardziej niszczące stwory, przynajmniej dla mnie, już nigdy nie będą tylko prostą papką.
Pierwszym filmem tego typu, który obejrzałem po podwójnym przejściu covida, jest tajwański horror Smutek (2021), o którym sporo się naczytałem przed seansem. Widziałem również zwiastun i wiedziałem, że mogę się spodziewać ostrej jazdy. Nie byłem jednak przygotowany na najmocniejsze uderzenie od czasów Serbskiego filmu (2010) i ogółem jest to jeden z mocniejszych filmów, jakie w życiu widziałem (od razu zaznaczę, że typowe horrory gore pokroju August Underground (2001) czy Królik doświadczalny: Diabelski eksperyment (1985) na co dzień mnie nie interesują).
Głównymi bohaterami jest para młodych ludzi. Jim i Kat mieszkają razem i jakoś wiążą koniec z końcem. On pracuje przy produkcji filmów, ona w biurze. Pewnego dnia, gdy Jim jest w kawiarni, na jego oczach jakaś starsza, przerażająca kobieta atakuje sprzedawcę gorącym olejem i zdrapuje mu skórę z twarzy. To jest właśnie moment, w którym wiemy, że wpadliśmy głęboko po uszy w film gore. Z minuty na minutę robi się coraz drastyczniej, by osiągnąć pierwsze (z wielu) apogeum sceną w pociągu, gdzie bohaterka brodzi we krwi, a jedna z ofiar ma parasol wsadzony w oko.
Cały film jest w pewnym sensie adaptacją komiksu Crossed Gartha Ennisa o praktycznie takim samym wirusie. W obu dziełach wyzwala on w ludziach ich najgorsze popędy, są oni w stanie myśleć, ale nie mogą się powstrzymać przed odgrywaniem swoich sadystycznych fantazji, najczęściej seksualnych. I w tym tkwi także moc Smutku, film nie uchyla się przed ukazywaniem przemocy seksualnej, czym wychodzi daleko przed szereg typowych produkcji o zombie. Takie połączenie deprawacji i przerysowanej, wręcz montypythonowskiej (niczym w Monty Python i Święty Graal (1975)) przemocy prowadzi do dysonansu który potęguje poczucie braku komfortu
I tu można przejść do technicznych aspektów filmu. Jest on nakręcony naprawdę dobrze, jednak same zdjęcia to nic wybitnego. Co wyróżnia ten tytuł, oprócz odwagi połączonej z epatowaniem krwią, są efekty specjalne, które są (o dziwo!) świetne. Rany wyglądają bardzo realistycznie, a same akty przemocy nie trącą taniochą. Jedynym zarzutem może być przesadna ilość krwi bryzgającej z ran, praktycznie każde przerwanie naskórka wiąże się z przecięciem tętnicy.
Kiedy w końcu pojawiły się napisy końcowe, czułem się brudny i wyczerpany. Debiutujący reżyser i scenarzysta, Rob Jabbaz, odrobił wszystkie lekcje z kina niekomfortowej transgresji. Wiedział, w jakie tony uderzyć, aby widz poczuł się zszokowany oraz zniesmaczony. Kilka scen jest tak obrzydliwych, że siedziały mi w głowie kilka dni po seansie. I o dziwo takie zmierzenie się z tabu i prekroczenie wielu barier nieczęsto pojawiających się w bądź co bądź prawie mainstreamowym filmie wyszło temu dziełu nadzwyczaj dobrze. Można ten film potraktować jako swoiste oczyszczenie po czasach pandemii.
Oryginalny tytuł: The Sadness
Produkcja: Tajwan, 2021
Dystrybucja w Polsce: filmowawarszawa.org

Dorastał w dziale horrorów wypożyczalni VHS. Obejrzy wszystko, ale mrok pozostaje na pierwszym planie.