Jurassic World: Dominion (2022)

Żyjąc jako mniej więcej świadoma jednostka na przełomie wieków, pamiętam, jak wielkie piętno odcisnęła na kulturze popularnej premiera Parku Jurajskiego (1993). Jako młody chłopak miałem cały pokój zawalony czasopismami o dinozaurach, książkami, plastikowymi figurkami czy robionymi ze sklejki modelami szkieletów. Nawet jednym z pierwszych programów na moim komputerze była encyklopedia o tych wymarłych gadach właśnie! Nie wiem, ile razy widziałem oryginalną trylogię jurajską, ale filmy te znam po prostu na pamięć.

Co powiedzieć mogę o nowej trylogii, zapoczątkowanej w 2015 roku przez Jurassic World? Że była to wydmuszka, filmowe wskrzeszenie znanej marki, którą usilnie próbowano podciągnąć pod popularne wówczas motywy rządzące w kinie rozrywkowym. Wyszło z tego dziwactwo, coś, co z jedne strony mrugało okiem do starego fana, a z drugiej starało się iść w jakąś dziwną stronę bycia wręcz komiksowym filmem akcji. Stąd też zrezygnowano praktycznie z klasycznych dinozaurów na rzecz jakichś mutantów, czy (o zgrozo) robotów jak miało to miejsce w animowanym serialu Obóz kredowy (2020-).

Z pełną grozą w duszy czekałem na zamknięcie tej karykaturalnej trylogii zapowiedzianym na rok 2022 Jurassic World: Dominon. Co gorsze, zewsząd docierała do mnie zła prasa, jaką film pozostawiał, gdziekolwiek tylko położył swoją łapę. Ale cholera, nadarzyła się okazja na nudny piątek i w promocyjnej cenie zafundowałem sobie wizytę w kinie. Czy żałuję? No nie, bo ku zdziwieniu pewnie wielu odbiorców tej recenzji, film Colina Trevorrowa robi jedną rzecz naprawdę dobrze! Ale niestety, jest to tylko mała łyżka miodu w całej beczce dziegciu. I to takiej beczce, która w oryginalnym Parku służyła zapewne jako poidło dla brontozaura.

Mamy zatem świat, w którym dinozaury koegzystują z ludźmi i naszą współczesną fauną. Jest to wynik poprzedniego, równie absurdalnego filmu, który ustawił pionki na mapie chyba w najbardziej niespodziewany, głupi sposób. I wiecie co? Strasznie jarałem się tym początkiem, kiedy ukazywane nam były dinozaury próbujące odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Widok stegozaurów rozbijających się na drodze szybkiego ruchu, mozazaura przewracającego kutry rybackie czy pterodaktyli wijących gniazda na wieżowcach Manhattanu jest co prawda bzdurny, ale uroczy. Gdzieś tam odżyło moje 10-letnie ja, które wyobrażało sobie właśnie życie w takim świecie.

Bo same gady w obiektywie Trevorrowa prezentują się naprawdę imponująco. Często na bliskim planie widzimy, że są to animatroniczne kukiełki, a kiedy kamera oddala się, ukazane nam są przeważnie w jakimś ciekawym kontekście wizualnym. A to w śniegu, a to w płonącym lesie czy na tłumnym ryneczku włoskiego miasteczka. Wszystko to jest ładne i pewnie wrócę sobie za jakiś czas do tych obrazków. Druga sprawa jest niestety taka, że gadów jest tutaj, za przeproszeniem, nasadzonych jak na wybiegu dla triceratopsa. Co chwila na ekran wyłazi jakiś nowy gatunek, który zagrzewa na nim miejsca mniej więcej tyle, co w zwiastunie. Może miałbym jakąś frajdę z kolejno odgadywania ich gatunków, ale poszedłem na film, a nie na quiz.

Ale wiecie, nie samymi dinozaurami człowiek żyje, dlatego też w Parku Jurajskim mamy dość znaczący wątek… przerośniętej, zmutowanej szarańczy, która niszczy pola uprawne wielkiej Ameryki. Nie, nie żartuję! Ktoś naprawdę wpadł na pomysł, że konspiracyjny wątek rodem z tandetnego Sci-fi lat 90. pasuje do finałowego (chyba) epizodu jurajskiej sagi. Nie chce mi się tego nawet komentować, bo jest to jak kubeł jaszczurczego guano wylany na twarz widza. Do tego mamy oczywiście złą korporację wykorzystującą dinozaury, dziewczynkę klona poczętą niepokalanie przez kobietę z DNA dinozaura oraz raptora, który prosi o pomoc w znalezieniu potomka jednego z głównych bohaterów. Brzmi absurdalnie? No właśnie.

A co z hucznie zapowiadanym powrotem ikonicznego trio Laury Dern, Jeffa Goldbluma i Sama Neilla? Cholera, ci ludzie naprawdę nie wiedzieli, co robią na planie! Życia w nich tyle, co w dawno wymarłych gatunkach, snują się po planie, na siłę rzucając dialogami albo pozując w sposób odnoszący się do pierwszego filmu. Taka nostalgia na siłę wpychana do gardła widza, który oczekuje, żeby wyoślić mu wszystko jak na lekcji przyrody w podstawówce. Bo wiecie, heh, te dwie postacie przeżyły razem pierwszy film, więc musi między nimi iskrzeć! Bam! Mamy wątek romantyczny, chyba jeden z najgorzej napisanych, jakie widziałem w kinie w ciągu ostatnich lat. A co z nowym trio bohaterów? Ano praktycznie ich tutaj nie ma, są tak nijacy i względem pierwszego Jurassic World nie ulegają żadnemu rozwojowi.

Jurassic World: Dominion to zatem kilka ładnych, pomysłowych scena posklejanych idiotyczną fabułą. W ogóle historia tutaj chciała chyba przybrać coś na kształt którejś z nowszych części Szybkich i wściekłych, ponieważ gna ona na złamanie karku, przenosząc się z powierzchni w powietrze, potem na lód i w końcu pod wodę. Nie wiem, komu mogę polecić zatem seans, bo fani oryginalnego Parku poczują się zwyczajnie obrażeniu, a ludzie szukający szybkiej rozrywki na wieczór po pracy ogłupieni ilością bzdur zawartych w filmie. Dla widoku biegnących parazaurolofów po prerii do spółki z dzikimi mustangami naprawdę nie warto tracić czasu. Profanacja? W pewnym sensie napewno.

Oryginalny tytuł: Jurassic World: Dominion

Produkcja: USA, 2022

Dystrybucja w Polsce: uip.com.pl

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *