Astro Zombie (1968)

W całej mej trwającej już dobrych kilka lat przygodzie nie miałem okazji zapoznać się z twórczością Teda Mikelsa, amerykańskiego twórcy kina taniej eksploatacji. Być może nie jest to jakieś zasłużone nazwisko nawet jak na annały tego nurtu, ale myślę, że każdy, kto się amerykańskim grindhousem zainteresuje, prędzej czy później trafi właśnie na nie. A było to chyba pierwsze zetknięcie tego reżysera z kinem grozy i science-fiction zarazem, ponieważ pierwszy rzut oka na jego filmografię sugeruje, że specjalizował się on w nieco bardziej „pikantniejszych” rzeczach.

Młoda, ponętna kobieta parkuje swojego białego mustanga w garażu, po czym zostaje natychmiast zaatakowana przez ukrytego pod lateksową maską typa uzbrojonego w kielnie. W zasadzie ten początek nijak ma się do tego, co dane nam będzie oglądać później, ponieważ The Astro Zombies przez większość ekranowego czasu mota się w jakimś tanim laboratorium, próbując wyłożyć nam swoją pokrętną logikę. Powiem jeszcze, że sekwencja napisów początkowych rozegrana jest na tle… walczących między sobą robali i zabawkowych robotów.

No ale okej, żeby jakkolwiek dać Wam pogląd na to, oczym film Mikelsa jest, to postaram się wydestylować z jego fabuły jakąś esencję. Mamy zatem doktora DeMarco (John Carradine), który niczym doktor Frankenstein stworzył z martwego ciała przestępcy swojego własnego golema, nazwanego tutaj „Astroman”. Jego celem jest nasłać ożywione monstrum na kosmiczną agencję, z której został zwolniony pod pretekstem bycia szaleńcem. Oczywiście utrzymanie na smyczy czegoś takiego, jak „Astroman” jest niemożliwe, stąd też po drodze trafia się kilka zupełnie przypadkowych i niewinnych ofiar.

Nawet jeśli z jakichkolwiek powodów brzmi to dla kogoś jak interesująca fabuła, to niestety wykonanie filmu skrzętnie niszczy całą tę iluzję. Wszystko wygląda tutaj jak zlepek mniej lub bardziej przypadkowych scen, które nijak nie łączą się w spójną całość. Wiele tutaj bohaterów, jakiś tajnych agentów i innych naukowców, którzy chętnie dzielą się z nami swoimi pokrętnymi teoriami i totalnie bzdurnymi planami na przyszłość. W rolę jednej z agentek wciela się znana z kultowego gdzieniegdzie filmu Szybciej, koteczku! Zabij! Zabij! (1965) Tura Satana. I cholera, jakże ta kobieta wygląda! Jej blada, ceramiczna cera przypomina raczej postać wprost wyciągniętą z japońskiego teatru Kabuki, aniżeli kogoś, kto faktycznie mieszka na słonecznym zachodzie USA.

Aktorsko wypada to wszystko zaskakująco dobrze, ale jak sprawa ma się z tytułowymi nieumarłymi? Ano na pierwszy rzut oka widać, że to tylko faceci w tandetnych, gumowych maskach i nic nie jest w stanie choćby delikatnie zatuszować nam tego wrażenia. Jest coś uroczego w tym okrutnie tanim kiczu, który zapewne z braku większych funduszy wymusił na twórcy przepisanie fabuły tak, aby tytułowe bestie pojawiały się w niej jak najrzadziej. Fajnie też wygląda tutaj całe to „laboratorium zła” doktora DeMarco. To zatopione jest w chłodnym, niebieskim świetle i pełne jest wyciętych z tektury i połączonych lampkami choinkowymi techno-gadżetów. A, są też półnagie kobiety wijące się na operacyjnych stołach.

Dlatego też nie trudno domyślić się albo wydedukować z poprzednich dwóch akapitów, że największą wadą Astrozombie jest nuda. Mimo że film trwa standardowe półtorej godzinki, nie jest nakręcony jakoś fatalnie ze swoimi kątami kamery i dobrym oświetleniem, to i tak ciągnie się niczym ser na dworcowej zapiekance. Cały czas praktycznie tylko słuchamy dialogów albo oglądamy każdy ruch naszych bohaterów, kiedy to ci albo zmieniają taśmę w magnetofonie, albo podniecają się gumowym sercem w akwarium.

Wróćmy jeszcze do serca (hehe) całego filmu, czyli efektów specjalnych, a te wahają się od złych do naprawdę okropnych. „A co z krwią? Co z efektami gore?” – pomyślicie. Ano nie ma ich tutaj zbyt wiele, a większość dokonań naszego potwora skryte jest tam, gdzie obiektyw kamery nie sięga. Raz widzimy tylko cień na ścianie, który sugeruje nam, że ten kłuje swoją ofiarę, innym razem wszystko odbywa się poza kadrem, a tylko nasze uszy nastrojone są na krzyki i odgłosy sugerujące jakąś makabrę. Na szczęście ostatnie piętnaście minut skręca już w stronę odpowiednio serowatego, obskurnego horroru, więc zawsze jest to jakaś tam rekompensata.

Ostatecznie ciężko jest mi komukolwiek polecić Astrozombie, ponieważ samemu niełatwo było mi przetrwać seans. Być może najwięcej znajdą tutaj fani wymienionej przeze mnie Satany, której chyba współpraca z Mikelsem przypadła do gustu, ponieważ zrobiła z nim jeszcze trzy filmy. Reszta może sobie całkowicie darować, a jeśli już tak bardzo ciekawi Was, jak może wyglądać gość w gumowej masce lądujący swój sztuczny mózg latarką przystawioną do czoła, to znajdziecie gdzieś jakąś sklejkę na YouTube. Albo przeskipujcie cały film, bo mnie nie raz bardzo korciło, żeby to właśnie zrobić!

Oryginalny tytuł: The Astro-Zombies

Produkcja: USA, 1968

Dystrybucja w Polsce: BRAK

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *