Aleja potępionych (1977)

Jako człowiek wychowany na dwóch pierwszych, oldschoolowych grach z serii Fallout, mam jakąś dziwną sympatię do amerykańskiej wizji końca świata jako post-nuklearnego westernu. Teraz jestem pewny, że jedną z głównych inspiracji dla Interplay przy tworzeniu tych kultowych RPG, oprócz oczywiście Mad Maxa 2 (1981) i niesłusznie dziś zapomnianego filmu Chłopiec i jego pies (1975), była Aleja potępionych – film, w którym pokładano większe nadzieje niż w wydanych w tym samym roku Gwiezdnych wojnach.

Film w zasadzie zaczyna się jak prequel wspomnianej wyżej gry. Widzimy dosłownie początek końca, moment, kiedy Ziemię, a w zasadzie to Stany Zjednoczone, zaorały do gołego piachu ładunki nuklearne. Teraz, po zmianie osi ziemi i całkowicie powierzonej drodze ewolucji żyjących na niej organizmów, resztki ludzkości walczą o przetrwanie. Nasi bohaterowie żyją sobie w miarę spokojnie w podziemnym bunkrze, do momentu, aż ten nie staje w płomieniach. Teraz obmyślają plan, jak dostać się do Albany, skąd odebrali sygnał od innej społeczności. Ich droga wiedzie przez tytułową Aleję potępionych…

Już sam początek, kiedy ekranem władają pięknej w swej destrukcyjnej sile filary ognia i atomowe grzyby zrobił na mnie niemałe wrażenie. Oczywiście nuklearna wojna (oczywiście z Rosją, bo z kim innym?) jest tutaj bardzo umowna, bo radioaktywny opad widocznie staje się niegroźny dla organizmu człowieka po dwóch latach. Jednak wciąż dzieło zniszczenia, jakie dokonuje się na naszych oczach i okraszone jest ponurymi adnotacjami, potrafi nastroić bardzo pozytywnie. Jest w tych dość standardowych jak na takie kino krajobrazach coś dziwnego, wręcz kosmicznego. Może to przez dziwne, kolorowe łuny na niebie, będące zapewne efektem promieniowania, albo przez filtr nałożony na obraz, który wygląda jak wyciągnięty z ekspresu do kawy.

Pozostałe efekty specjalne mogą dziś już przysporzyć o uśmiech politowania, ale myślę, że gdybym obejrzał film jako dzieciak, to uciekający maczo na motocyklu pomiędzy wielkimi skorpionami odgrywany byłby na moim dywanie codziennie. Bo Aleja potępionych mimo ciężkie kalibru tematycznego, zwłaszcza dzisiaj, charakteryzuje się bardzo przygodowym prowadzeniem akcji. Nasi bohaterowie jeżdżą z miejsca do miejsca, poznają kolejnych ocalałych i walczą z coraz to innymi mutantami. Wracam znów do gry Fallout, ale ten film wygląda tak, jak jedna z głównych misji, do której droga owocuje w różne, losowe wydarzenia. Kto grał, ten wie, o co chodzi.

Jest w tym filmie moment, kiedy nasi bohaterowie muszą zmierzyć się z… wyjątkowo żarłocznymi karaluchami. I wiecie co? Dawno nic tak nie trzymało mnie w napięciu, jak właśnie ten moment! Suspens budowany jest tutaj po mistrzowsku, ukazując nam najpierw ogołocone do czysta ludzkie szkielety i wyżartą, skórzaną tapicerkę w samochodach. Co jakiś czas ukazuje się nam jeden, góra dwa karaczany, by w pewnym momencie te wylazły na nas dosłownie falami! Frajda gwarantowana, choć ekranowe postacie wydają się tym wszystkim dziwnie niewzruszone.

Żeby było jasne, nie jest to najlepszy film z tego nurtu. Większość akcji to w zasadzie seria ujęć z jazdy w kokpicie futurystycznego, ikonicznego chyba pojazdu wojskowego. Odnoszę wrażenie, że twórcy wydali dużą część budżetu na budowę Landmastera (bo taką nazwę nosi pojazd) i chcieli wyciągnąć z niego jak najwięcej. Co ciekawe, poruszają się po często uczęszczanych drogach, których raczej bym się nie spodziewał po nuklearnym holocauście. Na początku przygody bohaterowie zatrzymują się w Vegas, aby poderwać dziewczynę, która wygląda całkiem nieźle, zważając na fakt, że tak długo przesiedziała sama pośrodku napromieniowanej pustyni.

Ich spotkanie z kobietą tworzy być może najlepszą sekwencję filmu. Tanner, Keegan i Denton (bo tak nazwy się nasze trio bohaterów) wpadają do kasyna, gdzie wszystkie światła wciąż tajemniczo działają, aby zagrać na automatach i zdobyć jackpota. Na początku grają ostrożnie, by z czasem drzeć się wniebogłosy i głośno okazywać radość. Wiadomo, jest to dla nich swoista ucieczka od pustynnego trudu. Na ścieżce dźwiękowej zaczynamy słyszeć coraz głośniejsze hałasy tłumu w kasynie, jakby ocaleni w jakiś sposób przywracali do życia martwą kulturę. Krótka scena, znakomicie skrojona, ładnie sugeruje, przynajmniej na chwilę, samotność i pustkę życia w postapokaliptycznym świecie.

Ogólnie rzecz biorąc, choć jak wspomniałem, nie jest to najwybitniejsze dzieło w tym jakże bogatym w opowieści temacie, to swoją funkcję spełnia bardzo dobrze – dostarcza rozrywki. Cała ta dziecięca umowność, jaka stanowi aurę filmu, może działać jako wyzwalacz dość silnej nostalgii. Chciałbym tylko żeby w tym przypadku nostalgii towarzyszyło poczucie podziwu dla jakości filmu. Aleja potępionych jest cholernie głupia, ale Landmaster, zaprojektowany przez Deana Jefferiesa, jest naprawdę imponujący, a dzieło to oferuje, jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi, postapokaliptyczne piękno.

Oryginalny tytuł: Damnation Alley

Produkcja: USA, 1977

Dystrybucja w Polsce: BRAK

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *