Tuż przed świtem (1981)

Są takie filmy, które zajmują w naszym życiu specjalne miejsce. Jedne owiane są przyjemną mgiełką nostalgii, drugie mogą podobać nam się ze względów czysto produkcyjnych czy narracyjnych. Jest też taka grupa dzieł, które kocha się do tego stopnia, że w pełni wierzy się, że to właśnie one wykuły nasz gust. I takim właśnie tytułem jest dla mnie zapomniany już niestety horror Tuż przed świtem z 1981 roku. Dlatego z niepohamowaną radością obejrzałem go jeszcze raz!

Reżyser Jeff Lieberman, kręcąc na papierze w miarę konwencjonalny slasher, obrał sobie za główną inspirację kino hixploitatinon na czele z  takimi tytułami, jak nieśmiertelne Uwolnienie (1972). Dlatego też w Tuż przed świtem nie ma miejsca na dekonstrukcję gatunku, obśmiewanie konwenansów czy jakąś zgrywę, to film zrobiony od A do Z na poważnie. I co najważniejsze dla wszystkich fanów gatunku, jest to slasher, który naprawdę potrafi przestraszyć! Ale po kolei.

Film zaczynamy od fantastycznej sekwencji w małym, osadzonym pośrodku leśnej głuszy gdzieś w Oregonie kościółku, który właśnie remontowany jest przez dwójkę facetów. Nagle zauważają oni dziwnie wyglądającego, monstrualnego faceta, który wita maczetą w kroczu pierwszego nieszczęśnika. Drugi uciekając leśnym traktem, powtarza sobie, że spotkał prawdziwego diabła. Chwilę później poznajemy naszych bohaterów, piątkę młodych ludzi z miasta, którzy właśnie jadą odwiedzić kawałek ziemi zakupiony przez jednego z chłopaków, blondasa Warrena (Greg Henry).

Później sprawy idą tak, jak tego od nich oczekujemy. Młodzi ignorują ostrzeżenia lokalnego strażnika leśnego – w tej roli fantastyczny George Kennedy jako kowboj na białym rumaku – i lądują w gęstej, acz wyjątkowo malowniczej kniei zdani na pastwę swoich przyszłych oprawców. W zasadzie jest to kolejna historia o zdarzeniu kulturowym na linii mieszczuch – człowiek z gór, a sugeruje nam to początkowa sekwencja symbolicznego wjazdu na teren prowincjonalnych autochtonów. Tak, jak we wspomnianym Uwolnieniu, także tutaj zasugerowane zostają nam wady wrodzone mieszkańców lasu wynikające z chowu wsobnego.

Słowo, które najlepiej według mnie opisuje Tuż przed świtem to oczywiście klimat! Ten jest wyjątkowo gęsty, posępny i zwyczajnie jeżący włos na karku. Ponure gwizdy, prawdopodobnie wydawane przez usta tego, co czai się w mroku lasu, są naprawdę niezłym budulcem wszechobecnego napięcia, które wzbudzają mój dyskomfort za każdym razem, gdy tylko odtworzę je sobie w mojej głowie. Do tego mamy tutaj świetne ujęcia, które po prostu się chłonie. Film jest przepiękny w swej umiejętności dawkowania nam grozy. Scena kąpieli kochanków w górskim jeziorku powinna na stałe wpisać się w annały kina grozy, ponieważ jest zrealizowana naprawdę po mistrzowsku.

Muzyka została napisana z myślą o minimalizmie, który idealnie pasuje do surowej formy filmu i nie ingeruje w otaczające naszych bohaterów odgłosy dziczy, płynących rzek i rozbijających się wodospadów Silver Falls State Park – tworząc wrażenie swoistego voyeuryzmu skierowanego na bohaterów filmu. Lieberman naprawdę uchwycił realne niebezpieczeństwo, na jakie matka natura naraża niedoświadczonych obozowiczów, łącząc to z zagrażającym życiu wtargnięciem na terytorium niezbyt sąsiedzkiej rodziny wsobnych wieśniaków.

Pochwalić należy również bohaterów filmu, którzy nie są tylko workiem na mięso i krew, a postaciami stąpającymi twardo po leśnej ściółce. Pobocznym wątkiem Tuż przed świtem jest droga postaci granej przez Debrę Benson, Constance. Na początku ukazany zostaje nam jej łagodny, cichy charakter grzecznej dziewczyny z sąsiedztwa – włosy upięte w ciasny kok, drobny makijaż na twarzy, luźne spodnie i bluzka zapinana pod samą szyję. Strach przed zagrożeniami płynącymi z lasu na początku filmu sprawia, że czuje się bezradna, niezdolna do działania mimo tego, że w dłoni mocno ściska nóż. Nie wdając się w szczegóły dotyczące finału jej postaci, powiem, że ostatecznie to właśnie Constance skopuje tyłek złu!

Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko polecić Wam Tuż przed świtem, jeśli jeszcze tego znamienitego dzieła nie widzieliście. To horror przez duże H, taki, który nie tylko potrafi przestraszyć, ale również zachwycić swym pierwotnym pięknem. Może dlatego tak bardzo go kocham? Bo kojarzy mi się ze wszystkimi tymi górskimi wyprawami, kiedy to idąc pustym szlakiem, można poczuć odrobinę takiego zagubienia pośród przytłaczającej przyrody. I wtedy tylko w duchu proszę, aby gdzieś między drzewami nie rozległ się charakterystyczny gwizd….

Oryginalny tytuł: Just Before a Dawn

Produkcja: USA, 1981

Dystrybucja w Polsce: BRAK

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *