Nie martw się, kochanie (2022)

Ciężko mi się zawsze pisze o filmach, których cały myk polega na tym, że chcą nas usilnie zaskoczyć jakimś fabularnym twistem. Sam poszedłem na Nie martw się, kochanie, głośną produkcję Olivii Wilde, nie wiedząc absoultnie nic, na temat jej zawartości. I wiecie co? Gdybym obejrzał przed seansem choćby zwiastun, to pewnie bawiłbym się o wiele gorzej! Dlatego nie martwcie się kochane i kochani, nie będzie to kolejna recenzja punktująca owo dzieło jako najgorszą szmirę, choć wybitnym nazwać go nie mogę.

Oczywiście stawiam się tutaj w roli osoby, która nie oczekiwała od filmu Wilde jakiegoś objawienia, metafizycznego doświadczenia kinowego, które coś we mnie zmieni. To jednak popcornowa, lekkostrawna papka, ugotowana w jednym garze ze wszystkimi, popularnymi tropami kinowymi ostatnich lat. Twórczyni nie odkrywa przed nami symbolicznej Ameryki, choć bardzo by tego chciała, jednak jako tako potrafi zapewnić nam dwie godziny w miarę przystępnej rozrywki.

Centrum filmu jest Jack Chambers (Harry Styles) i jego małżonka Alice (Florence Pugh). Domem dla tej nieprzyzwoicie atrakcyjnej pary jest wypielęgnowana pustynna sielanka z połowy wieku, stylizowana wyraźnie na amerykańskie czasy komfromizmu. Podczas gdy Jack jedzie z resztą mężczyzn do pracy w podziemnym obiekcie tuż za granicami miasta, Alice gra idealną gospodynię domową, sprząta, robi zakupy, gotuje i stara się nie zamartwiać swojej ślicznej główki tym, co jej facet robi przez cały dzień. W końcu ten podtrzymuje jej błogą egzystencję.

Chociaż kobiety nie są tylko odrętwiałymi manekinami, aktywnie rozkoszując się niekończącym się wolnym czasem w cudownym otoczeniu, Alice instynktownie wie, że coś jest nie tak. Seria dziwnych wizji i rozdzierających rzeczywistość wpadek sprawia, że kobieta zaczyna ​​zastanawiać się, czy przypadkiem nie traci rozumu. A film robi wszystko, by nas w tym utwierdzić, nadużywając scen narastającej paniki i dość konwencjonalnych, psychodelicznych sekwencji podkradzionych z innych dzieł. Za dużo tutaj tego, a reżyserka mogłaby spokojnie okroić swój film o jakieś pół godziny.

Bo właśnie największy zarzut, jaki można wyprowadzić wobec Nie martw się, kochanie to fakt, że film jest strasznie odtwórczy. Olivia Wilde niczym kserokopiarka ustawiona na korporacyjnym korytarzu kopiuje motywy z kolejnych, lepiej zrealizowanych produkcji. Znajdziemy tutaj nie tylko tak oczywiste tropy, jak Truman Show (1998) czy Matrix (1999), ale wiele jest narracyjnych i stylistycznych nawiązań do Suspirii z 2018 roku, filmów Jordana Peele czy arcypopularnego ostatnio serialu Squid Game (2021-). To taki nie do końca działający patchwork, ale widać w nim jakieś serce.

Na całe szczęście film trzyma przy ekranie swoim poczuciem plastyki. Wszystko jest tutaj nasycone kolorami, ludzie są piękni, a jedzenie wygląda jak z telewizyjnej reklamy z lat 50. Do tego nie można nie pochylić się przed fantastyczną grą aktorką Florence Pugh, która zasadniczo powtarza swoją rolę z fantastycznego, o wiele lepszego Midsommar. W biały dzień (2019). Wtórujący jej Harry Styles jednak wypada dość blado, widać, że jego rola w filmie jest spowodowana głównie fanaberią reżyserki. Fajnie wypada również Chris Pine jako charyzmatyczny guru, który za stoickim spokojem skrywa widocznie jakąś mroczną tajemnicę. Kim jest? Tego nie będę Wam mówił, choć jeśli widzieliście któryś z rzuconych ze mnie wcześniej tytułów, pewnie domyślicie się szybko jego roli w całym tym przedstawieniu.

Jednak pod swoim wypolerowanym, bardzo stylowym zewnętrznym połyskiem jest tak pusty, jak życie jego rozpieszczonych bohaterów. Można łatwo zrozumieć, dlaczego Alice tak desperacko chce wydostać się z tej społeczności. Być może dlatego też niektórzy członkowie obsady tak nieufnie podchodzili do samej produkcji filmu. Szkoda też, że miejsce, w którym ostatecznie lądujemy z  Nie martw się, kochanie, nie jest tak satysfakcjonujące, jak proces dotarcia do niego. Scenariusz Katie Silberman nie do końca rozumie, w jakim kierunku poprowadzić ostatni akt, a wiele wątków wydaje się mimochodem porzucone, nie zaś wplecione do serca filmu.

Wilde zapewne nigdy nie otrzyma takiego uznania za Nie martw się, kochanie, jakie otrzymała za Szkołę melanżu (2019). Jej pierwszy film był co prawda kolejną formą udokumentowania całonocnej imprezy, ale jakoś zdołał wnieść do kina jakiś powiew świeżego powietrza. Omawiana tutaj produkcja ma wiele niedoskonałości, jest odtwórcza i czasami polegająca na chamskim plagiacie, ale pokazuje również, że reżyserka nie boi się podejmować ryzykownych kroków. I choć można z czystym sercem powiedzieć, że jej film jest wspaniale nakręcony, intrygujący i czasami wypełniony napięciem, jednak wszystko to widzieliśmy już tak wiele razy.

Oryginalny tytuł: Don’t Worry Darling

Produkcja: USA, 2022

Dystrybucja w Polsce: warnerbros.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *