Nie torturuj kaczuszki (1972)

Uważam zupełnie szczerze, że w twórczość Lucio Fulciego stanowi jedno z najważniejszych osiągnięć w historii kina gatunkowego. I nie mówię tutaj o jakiś ramach kina europejskiego czy tego określanego często „klasą B”. Niestety, wielkie dzieła tego twórcy grzęzną gdzieś pomiędzy całą masą tandety i chałtury, którą popełniał na przestrzeni swojego życia. Nie jest to co prawda poziom takiego Bruno Mattei czy Joe D’Amato, ale w opinii publicznej rzadko kiedy Fulci stawiany jest obok Mario Bavy i Dario Argento.

Jak wspomniałem na początku, jest to zupełnie niesłuszne i na swój sposób krzywdzące, choć w pełni jednak przeze mnie zrozumiane. Bo wiecie, na każde Zombi 2 (1979) przypadają trzy Duchy z Sodomy (1988), a po fantastycznym Czasie masakry (1966) stąpa ciężki bucior Dotyku śmierci (1988). Ale dość już przerzucania się tytułami, bo żyjąc w świecie natychmiastowej gratyfikacji, każdy obejrzeć może co chce, kiedy chce, i stworzyć swój prywatny ranking. Dlatego też przyjrzyjmy się dziełu, które w tych rankingach piastuje naprawdę wysokie miejsca, będąc często uważanym za najlepszy film w dorobku Fulciego.

W samotnej wiosce w południowych Włoszech znika dziecko, co powoduje panikę i podejrzliwość wśród mieszkańców. Dziennikarze wietrzą sensację, podczas gdy inny chłopiec znika, nakręcając histerię małej, przesądnej społeczności oraz kierując winy na tych, których uważają za obcych. Reporter Andrea Martelli (Tomas Milian) łączy siły z rozwiązłą celebrytką Patrizią (Barbara Bouchet), aby dorwać tego, który stoi za porwaniami i morderstwami dzieci. Mierząc się z miejscowymi i lokalną policją, idą po prośbie do młodego księdza o imieniu Don Alberto Avallone (Marc Porel).

Lata 70. we Włoszech to czas, kiedy na ekranach królowało kino Giallo. Jednak film początkowo wywołał niemałą kontrowersję nie tylko w swojej rodzimej Italii, ale również w reszcie świata. Fulci postanowił w dość mocny, dosadny sposób dać policzek wciąż niestety silnie zakorzenionemu w swojej ojczyźnie Kościołowi Katolickiemu. W połączeniu z naprawdę graficzną przemocą wobec najmłodszych i ciągłemu poczuciu paranoi, Nie torturuj kaczuszki spolaryzowało widownię. Mi osobiście bardzo przypadł do gustu ten wyciągający nas ze strefy komfortu ton filmu, który oczywiście uważam za jedno z najważniejszych i najlepszych dokonań w portfolio Lucio Fulciego.

To przytoczone przeze mnie wyciąganie ze strefy komfortu polega głównie na tym, że w filmie pojawiają się mocne akcenty psychologiczne. Mówię tutaj o tym, że historia ta przesiąknięta jest wręcz ostracyzmem i niechęcią skierowaną w stronę osób z zaburzeniami. Jest to oczywiście znak tamtych, niezbyt przychylnych w tym temacie czasów, w których ludzie oddawali bezgraniczne swe zaufanie osobom piastującym jakiś wyższy status czy rolę społeczną. Można zatem Nie torturuj kaczuszki uznać za socjologiczny portret włoskiej prowincji, która technologicznie i kulturowo widocznie odstawała od większych ośrodków miejskich. Nie jest to jednak nic zaszytego pod gatunkowom warstwą filmu, ponieważ Fulci dość otwarcie wykłada przed nami społecznie zaangażowane karty.

Fulci otwiera swój film naprawdę zapierającą dech sekwencją panoramicznego przelotu nad górzystą, włoską prowincją. Kamera podąża za poprowadzoną przez soczyście zielony lasy betonową autostradą – jedynym łącznikiem miejsca akcji z resztą świata. To właśnie na jednym ze wzgórz miejscowa „wariatka” odkrywa na poły zakopane zwłoki niemowlęcia. Gdy jej poranione dłonie grzebią w ziemi w rytm paranoicznego plumkania Ritza Ortalani, wiemy, że mamy do czynienia z dziełem nietuzinkowym. I tak, dalej jest tylko lepiej, a atmosfera zagęszcza się. Bez zbędnych spoilerów i kontekstów, jedną z moich ulubionych scen jest ta, w której przypadkowa kobieta odkrywa nad ranem zwłoki utopionego chłopca. Rozegrana na szerokim planie, w którym widzimy budzące się do życia miasteczko i przechadzającą się jego uliczkami niczym zjawa kobietę w czerni zostanie mi w głowie jeszcze bardzo długo. I takich sekwencji jest tutaj o wiele więcej!

Warto również wspomnieć, choć też nie jest to jakoś bardzo odkrywcze, że Fulci w swym filmie zwraca uwagę na problem traktowania kobiet na ówczesnej prowincji. Temat ten podjęty jest tutaj dwojako, z jednej strony mamy Maciarę (Florinda Bolkan), kobietę widocznie chorą psychicznie, którą lokalna ludność uważa za czarownicę, przypisując jej paranormalne zdolności, z drugiej mamy przepiękną Patrizię, kobietę wyzwoloną i nowoczesną. Obie zostają poddane ostracyzmowi ze strony mężczyzn zamieszkujących góry, ponieważ wyrywają się one poza ramy ich służalczych partnerek, które znają całe życie. Fulci, któremu często zarzucano mizoginię, w piękny sposób zmywa z siebie te haniebne czyny, jednocześnie obrazoburczo punktując opresyjne instytucje patriarchalne. Tak, nazwałbym z czystym sumieniem Nie torturuj kaczuszki horrorem antyklerykalnym.

Czy zatem Nie torturuj kaczuszki można nazwać kinem Giallo w najlepszym tego słowa znaczeniu? Pewnie tak, ponieważ film ten ma wszystkie składowe, które czynią go właśnie naprawdę wartym uwagi produktem spod znaku włoskiego kryminału. Znajdziemy tutaj nie tylko wspomniane przeze mnie aspekty społeczne czy te nastawione na wywołanie u widowni poczucia szoku, ale film zasłyną również mocnym akcentowaniem ekranowej przemocy czy sprawnie powplatanymi w historię tak zwanymi „czerwonymi śledziami”. To dzieło, które jednocześnie bawi, przeraża i zmusza do refleksji, zatem z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że jako film, spełnia on wszystkie stawiane przed nim wymagania. W swej niewygodzie stanowi potężny pocisk pędzący w stronę naszej skroni, nawet tyle lat po swojej premierze.

Oryginalny tytuł: Non si sevizia un paperino 

Produkcja: Włochy, 1972

Dystrybucja w Polsce: BRAK

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *