Terrifier (2011)

Nawet ja, osoba, która na co dzień stroni od kina transgresji, nurtu, który u swych podstaw ma przekraczanie granic dobrego smaku, musiała w końcu zmierzyć się z fenomenem cyklu Terrifier. Po prostu nie kręci mnie tanie szokowanie, a jeśli podane jest ono w konsekwentnej, brudnej estetyce, to mam automatyczny odruch wyparcia. Znacie mnie, wiecie, że lubię szukać u źródła, więc swoją przygodę z dokonaniami morderczego klowna zacząłem prawilnie, od krótkometrażowego filmu z 2011 roku.

Wiecie co? Pisząc tę recenzję mam za sobą już pierwszy, pełnoprawny film Masakra w Halloween (2016) oraz obydwie części Cukierek albo psikus (2013/15), w których gościnnie pojawia się morderczy klaun Art, i wiem, że ta krótkometrażówka jest, póki co najlepszym, co dała nam ta pokręcona franczyza. Od razu powiem, że materiał, który później znalazł rozwinięcie w pełnometrażowej produkcji, lepiej sprawdza się w formie stylizowanego „szorta”.

Fabuła jest szczątkowa i oscyluje ona wokół pechowej dziewczyny, która zjeżdżając nocą z autostrady gdzieś w Stanach Zjednoczonych, trafia na stację benzynową. Tam widzi groteskową scenę, w której pracownik przybytku na butach wyrzuca z niego przebranego za klauna-mima człowieka. Specyficzny jegomość odchodzi, strojąc w milczeniu prześmiewcze miny. Chwilę później i po miłej pogadance między bohaterami, facet zalewający auto odchodzi, by sprawdzić (a jakże!) dziwne szmery dochodzące z budynku. To, co odkrywa później samotna bohaterka, zmieni jej noc w prawdziwe piekło.

Zamknięta w niecałych dwudziestu minutach produkcja potrafi naprawdę wytworzyć pewien specyficzny suspens, mimo tego, że już jej estetyka daje nam do zrozumienia, że obcujemy z gatunkową zgrywą. Całość wygląda trochę tak, jak te niezrealizowane zwiastuny filmów, które puszczane były podczas niektórych projekcji dylogii Grindhouse (2007). Tylko reżyser postanowił przekręcić jeszcze bardziej licznik krwi, brutalności i zwyrodnialstwa.

A jeśli już przy efektach gore jesteśmy, to powiedzmy sobie szczerze, są one sercem całego projektu. W przeciwieństwie do tego, co twórcy zaserwowali nam w późniejszych filmach, tutaj wszystko trzyma się jeszcze w jakiś ramach realizmu. Krew ma odpowiedni kolor, ludzkie kości nie są zrobione z silikonu, a tytułowemu klaunowi zajmuje trochę czasu i sił takie odpiłowanie głowy ofierze. Bardziej przypadło mi to do gustu, bo znudzony już jestem tymi wszystkimi pastiszami, w których kończyny latają na prawo i lewo trącone siekierką, sikając po ścianach bladoróżową farbą.

Czy krótkometrażowy Terrifier jest najlepszym sposobem na poznanie klauna Arta, jakie jesteśmy w stanie przeżyć? Nie widziałem jeszcze hucznie zapowiadanego sequela, jednak na ten moment, jest to moim zdaniem najlepsze, co ta franczyza ma do zaoferowania. Być może jest to głównie zaleta krótkiego czasu trwania, który nie pozwala na momenty nudy i w którym taka przetarta do cna formuła ma jeszcze jakieś prawo bytu. To tylko 20 minut, więc można obejrzeć nawet na przerwie w zakładzie pracy.

Cały film zobaczyć możecie TUTAJ.

Oryginalny tytuł: Terrifier

Produkcja: USA, 2011

Dystrybucja w Polsce: BRAK

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *