Halloween (2018)

Pierwsze, oryginalne Halloween z 1978 stworzone przez Johna Carpentera i jego ówczesną partnerkę, nieżyjącą już niestety Debrę Hill, to nie tylko jeden z moich ulubionych filmów, ale również jedno z największych dzieł, jakie dała nam kinematografia. Twórcy małym nakładem kosztów i dzięki wielkiej pomysłowości stworzyli dzieło, które niczym sprawnie nasmarowana maszyna starszy widzów i inspiruje twórców po dziś dzień. To tytuł wielki, mimo że w praktyce skromny, więc siłą rzeczy musiał on trafić do nowej publiki w nieco uwspółcześnionej wersji.

Pomijając oczywiście całą masę sequeli i udany moim zdaniem remake Roba Zombie z 2007 roku, seria ta potrzebowała odświeżenia. Zadania tego podjął się David Gordon Green, twórca, który do 2018 roku nie kojarzył się zupełnie z kinem grozy. Ale jak sam wspomina w wywiadzie przeprowadzonym dla portalu Den of Geek, w czasach szkoły filmowej oryginalne Halloween stanowiło swoistą świętość, a jego pierwszy seans wspomina jako jedną z najbardziej traumatycznych rzeczy, jaką przeżył.

Takie zapewniania i wyznania ze strony reżysera oczywiście napawają pewnym optymizmem, jednak nauczyliśmy się już na przestrzeni lat, że chcieć, to nie zawsze móc. Ale ja osobiście czułem dziwny spokój śledząc ówczesne doniesienia na temat nadchodzącego filmu, podświadomie wiedziałem, że jest on w dobrych rękach. A kiedy do sieci trafiła w końcu nakręcona w jednym ujęciu scena, w której Michael wędruje po idyllicznym osiedlu w Haddonfield, miałem ciarki na całym świecie. Kultowy morderca w dostojny sposób zakrada się do spokojnego domostwa, kradnie nóż, a napięcie wywala poza skalę. W tym momencie byłem całkowicie przez Gordona Greena kupiony.

26 października 2018 roku to dzień, w którym do polskich kin trafił film nazwany po prostu Halloween, będący bezpośrednią kontynuacją oryginalnego dzieła Carpentera i wyrzucający do kosza wszelkie motywy, które pojawiły się w całej masie sequeli. Laurie Strode (grana znów przez Jamie Lee Curtis) nie była w żaden sposób spokrewniona z maniakalnym mordercom, który nawiedził przed laty jej miasteczko – położone w stanie Illinois fikcyjne Haddonfield. Sam Michael Myers, którego znów nazywano tutaj Kształtem, siedział teraz w zamknięciu, gdzie najwidoczniej miał podawaną specjalną dietę, dzięki której wyrósł na jeszcze większego osiłka. Tak, to już nie ten wątły chłopak z 78 roku, a raczej nakosowany bydlak znany choćby z filmów Zombiego.

Twórcy podcastu kryminalnego odwiedzają skutego Michaela w jego miejscu odosobnienia. Fot. Pinterest.com

Jednak Myers nie był w żadnym wypadku niestabilnym psychicznie osobnikiem z ciężką przeszłością, nie było mowy też o jakiejś sekcie, która napędza jego działania. Nie, tutaj morderca w charakterystycznej masce kapitana Kirka jest po prostu uosobieniem czystego zła, które z sobie tylko znanych powodów postanawia uprzykrzyć życie Laurie Strode, mordując po drodze mniej lub bardziej przypadkowe osoby. Taki impas nie może oczywiście trwać w nieskończoność, więc kiedy tylko nadarza się okazja, Michael w praktycznie bliźniaczej do oryginału scenie ucieka ze swojego więzienia, kierując swe kroki prosto do Haddonfield. Tam czeka już na niego sponiewierana traumą, uzbrojona po zęby Laurie.

Motyw przepracowania traumy przez Laurie stanowi tutaj główną oś całej historii. Ta fiksacja na punkcie tajemniczego Kształtu nie tylko drenuje od środka samą bohaterkę, ale też niczym zaraza infekuje wszystkich wokoło, zwłaszcza jej rodzinę. To wręcz klin wbity między nią, a jej córkę Karen (Judy Greer) oraz wnuczkę, Allyson (Andi Matichak). W pewnym momencie filmu nawet dowiadujemy się, że Laurie straciła prawo do wychowywania Karen, kiedy ta miała 12 lat, więc ich relacje nie są najzdrowsze. Córka naszej bohaterki zatem została wepchnięta w ten mroczny świat, w którym spędzała czas żyjąc w izolacji, ćwicząc obsługę broni palnej i przygotowując się do powrotu „Boogeymana”. Wszystko to pod naciskiem pogrążonej w obsesji matki.

Oczywiście my, widzowie z całym tym bagażem poprzednich części, emocjonalnie bardziej jesteśmy związani z Laurie, przez co to na niej ogniskuje się nasze współczucie. Karen postanawia nawet założyć świąteczny sweter w noc Halloween, aby odsunąć od siebie całą tragedię tego, co czas ten oznacza dla jej matki i wielu innym, którzy pamietają wydarzenia sprzed 40 lat. Jest to subtelny sposób na ukazanie nam tego, jak bardzo Karen próbuje odciąć się od wszelkich wspomnień i skojarzeń o tym, czym to konkretne święto stało się w jej życiu. Ogólnie dużo jest tutaj tego typu motywów, i choć nie jest to jakaś specjalnie dogłębna i odkrywcza wiwisekcja ludzkiego, pogrążonego w traumie umysłu, działa to wszystko wyjątkowo dobrze.

Film ten kładzie nacisk na osobliwą relację, jaka wytworzyła się przez te wszystkie lata między Laurie i Myersem. Jednak Green nie zapomina również o tym, co stał za komercyjnym sukcesem pierwszego filmu, a mianowicie niepowstrzymany szał zabijania napędzający nadnaturalnego (bo chyba tak możemy o nim mówić) mordercę w ikonicznej masce. U Carpentera niewiedza, jaka otaczała Michela, grała na jego korzyść i tutaj również mamy pociągnięty ten wątek. „Spotkałem 6-letnie dziecko z tą pustą, bladą, pozbawioną emocji twarzą i … najczarniejszymi oczami – oczami diabła” – mówi dr Samuel Loomis w oryginalnym filmie.

Myers jest prawdziwym monstrum, Kształtem w ludzkiej formie, którego kamera kocha. Jego sztywne ruchy, wyrachowane pod każdym względem i pozbawione jakiegoś takiego pierwiastka człowieczeństwa działają wyjątkowo dobrze. Halloween A.D. 2018 jest horrorem, który potrafi naprawdę przestraszyć! Pamiętna scena „zębiczna” w przydrożnej toalecie czy wspomniana sekwencja przechadzki Michaela po osiedlu to wielki pomnik dla prostoty horroru.

David Gordon Green nie zapomina, że jego film jest slasherem i wyrasta z korzenia, który ten nurt zdefiniował. Znajdziemy tutaj wiele scen, w których Michael niczym drapieżne zwierzę czai się za rogiem lub w mroku pokoju, czyhając na zadanie ciosu swym ogromnym nożem. Pod względem zabójstw jest to dzieło o wiele bardziej brutalne niż oryginał, ale myślę, że poprzeczkę zawieszoną przez film Roba Zombie przeskoczył dopiero jego następca.

Pod każdym względem technicznym film jest tak dobry, jak można się było spodziewać po jego zapowiedziach. Oczywiście nie można go porównywać z oryginałem z lat 70., ale na pewno gra na kilku naprawdę wyśmienitych nutach. Wykorzystanie oświetlenia do stworzenia perfekcyjnie trzymających w napięciu scen jest znakomite, a partytura Carpentera jest jak zawsze absolutnie niezapomniana. To nie tylko tworzy atmosferę, ale naprawdę podnosi napięcie z każdą kolejną sceną, w której Myers kogoś dźga.

Do perfekcji brakowało naprawdę niewiele i wystarczyło tylko odrzucić niektóre głupie wątki i bezsensowne postacie, by jeszcze bardziej skupić się na ponownym spotkaniu Laurie i Michaela. Jamie Lee Curtis jest fenomenalna jako Laurie, a przygotowanie do jej ponownego spotkania z Michaelem Myersem porywa publiczność aż do samego zakończenia. To oczywiście stanowi jawną furtkę dla tego, co przyszło później. Z perspektywy czasu jednak uważam, że ten konkretny film mógł być tylko wypadkiem przy pracy, który dał szczególnie mi do zrozumienia, że potrzebuję więcej kręconych na poważnie slasherów, a nie zabawy formą i próby dopisywania do nich jakiś górnolotnych truizmów.

Źródła: denofgeek.com/

dailydead.com/

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *