Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu (2022)

Czarna Pantera z 2018 roku była filmem ważnym, co prawda pod każdym innym względem okazała się produkcją przeciętną, jednak kulturowo rozbiła bank. Oczywiście w swoim peaku wszystko to przybrało wręcz karykaturalny ton, jednak odniesienia do kultury rdzennych mieszkańców Afryki i pierwszy, pełnoprawny czarnoskóry bohater na wielkim ekranie i z wielkim budżetem robiły wrażenie. Czy zatem czekałem na kontynuację tej historii? Nie.

Dlatego, że po niespodziewanej śmierci aktora odgrywającego tytułową rolę, Chadwicka Bosemana, oraz zapewnieniu przez Marvel Studios, że nie zostanie on zastąpiony nikim innym, domyślałem się, jak to wszystko się potoczy. Oczywiście moje domysły znalazły tutaj potwierdzenie, jednak z racji jakichś resztek przyzwoitości, oszczędzę Wam rzucania spoilerami. Choć fabuła jest tutaj na tyle głupia, że nie zrobiłoby to na nikim w sumie żadnego wrażenia.

Wszystko zaczyna się od przepięknej i naprawdę wzruszającej sceny śmierci oraz rytualnego pogrzebu granego dotychczas przez Bosemana T’Challi. Mamy wręcz archiwalny zapis wszystkich obrządków związanych z pochówkiem, śpiewających ludzi i płaczących bohaterów, dla których Czarna Pantera był nie tylko bohaterem w masce, ale również przyjacielem, bratem czy synem. Początek zapowiadał się naprawdę wspaniale! Szkoda tylko, że im dalej w busz, tym więcej suchych krzaków, których pokonywanie zaczyna mocno męczyć widza.

Bo osią całego filmu jest rozwleczony do granic możliwości konflikt między ludem wysoce rozwiniętej technologicznie Wakandy, a quasi-Atlantydą zamieszkaną przez quasi-Awatarów. Na pierwszy plan wychodzi naturalnie Shuri (Letitia Wright), siostra T’Challi oraz Namor (Tenoch Huerta), wiekowy król podwodnego królestwa, który nie dość, że nadnaturalnie silny i zwinny, to w dodatku porusza się w powietrzu dzięki trzepoczącym na jego kostkach skrzydełkach. Brzmi absurdalnie i głupio? Uwierzcie mi, w filmie wygląda to jeszcze gorzej.

Dla mnie wszystkie te kiczowate i komiksowe elementy strasznie gryzą się z poważniejszym i rzekłbym nawet nieco artystycznym tonem, jaki cechował choćby świetnych moim zdaniem Eternals (2021). Tutaj ta egzotyczna mieszanka traci po prostu smak, rozłazi się w szwach i stylistycznie jest ostatecznie mocno nijaka. Wszystkie te wspaniałe stroje, pełne szczegółów i łączące ze sobą nowoczesność z motywami etno, bledną na tle marnej jakości efektów CGI oraz całej tony tandetnej, często sztucznie zaciemnionej akcji. Bo Wakanda w moim sercu nie działa za bardzo nawet jako kino czysto rozrywkowe.

A głównie dlatego, że metraż filmu jest wręcz przytłaczający. Przez prawie dwie i pół godziny na palcach jednej dłoni można zliczyć co lepsze sceny akcji. Bohaterowie jeżdżą z miejsca na miejsce, toczą między sobą nic nieznaczące kłótnie i dialogi, które finalnie prowadzą oczywiście do ostatecznej napierdalanki. A ta też nie daje już nam żadnej satysfakcji, bo zamiast być zwieńczeniem jakiejś trzymającej nas w emocjach historii, jest tylko wyczekiwanym elementem każdego filmu o superbohaterach. Emocji tyle, że mój znajomy, z którym byłem na wieczornym seansie, zasnął na jakieś dobre pół godziny w kinowym fotelu!

Celowe nie piszę o Wakandzie w odniesieniu do innych filmów Marvel Studios, bo lubię jednak myśleć o tych produkcjach jako o autonomicznych bytach. W zasadzie tutaj nie mamy żadnych większych nawiązań do innych postaci czy wydarzeń z uniwersum, a jedynie małe mrugnięcia okiem w stronę bardziej kumatego w tym całym bałaganie widza. Choć jest to już w sumie pewien standard w Marvelu, który zapowiadany jest jako jedna, wielka całość, a każdy film i tak robi wszystko po swojemu, wprowadzając kolejną hordę nowych postaci. Także tutaj mamy pierwszy występ Riri (Dominique Thorne), która zapewne przejmie schedę po Iron Manie. I o kurde, jaka ta postać jest płaska, tandetna i irytująca!

Tak, druga Czarna Pantera jest w moim mniemaniu najsłabszym filmem z całego dorobku Marvel Studios. To wielka, rozlazła kobyła, która potrafi wynudzić jak nic innego. Nie mówię oczywiście tego w kontekście jakiegoś ambitnego slow-cinema, ponieważ u podstaw jest to wciąż głupawa nawalanka z bohaterami w kolorowych, kiczowatych kostiumach. Może czołowi aktorzy są spoko, może muzyka jest naprawdę fantastyczna, jednak są to tylko malutkie krople miodu w całym tym morzu nijakości i znużenia. Bezkrólewie okazało się dla mnie katastrofalnym okresem dla Wakandy, więc myślę, że nie warto tracić czasu i pieniędzy na oglądanie tego filmowego gruzowiska.

Oryginalny tytuł: Black Panther: Wakanda Forever

Produkcja: USA, 2022

Dystrybucja w Polsce: disney.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *