Do ostatniej kości (2022)

Choć sam jestem osobą raczej dość mocno uwiązaną do jednego miejsca, uwielbiam kino drogi. Ze skromnego doświadczenia wiem, że każda podróż czegoś uczy, a te filmowe wyprawy często są dla taką teoretyczną lekcją o nas samych i o świecie dookoła. Tak więc na zapowiedziany film Guadagnino czekałem, jak na nic innego w tym roku, a płonące pokłady fascynacji podsycał fakt, że jestem ogromnym fanem jego wcześniejszych produkcji.

Na samym wstępie, dla tych, którzy nieświadomi są stylu reżysera, powiem tylko, że Do ostatniej kości nie jest w żadnym wypadku horrorem, jakiego byście oczekiwali! Jest to oczywiście pewna fuzja romansu z kinem grozy, trochę tak, jakby twórca starał się połączyć swoje poprzednie tytuły – zakazany romans z Tamtych dni, tamtych nocy (2017) i cielesną makabrę widoczną w jego Suspirii (2018). Jak na tematykę, która budzi chyba największe emocje przed seansem, to nie konsumpcja ludzkiej materii stanowi tutaj oś historii.

To przede wszystkim nostalgiczna opowieść o ludziach wykluczonych, pozostawionych samych sobie i chcących odnaleźć sens swej egzystencji. Maren (Taylor Russell) to żyjąca na uboczu nastolatka, którą ojciec trzyma pod kluczem. Kiedy dziewczyna zostaje zaproszona na noc przez koleżankę z klasy, która niczym w baśni sugeruje jej podążanie za słupami wysokiego napięcia, by trafić do celu, wszystkie obawy ojca stają się jasne. Maren jest kanibalem, specyficznym „rodzajem” człowieka, który niczym literacki wampir czerpie życiodajną siłę, żerując na ludziach.

Pozostawiona sama sobie dziewczyna ma tylko jedną informację, miejsce urodzenia i nazwisko matki, której nigdy nie poznała. Dość szybko poznaje tajemniczego i wysoce niepokojącego Sully’ego (Mark Rylance), samotnego mężczyznę również lubującego się w ludzkim mięsie. Nowo poznany „przyjaciel” opowiada naszej bohaterce o innych jej podobnych oraz o tym, że od normalnych homo sapiens w świecie filmu odróżnia ich wysoce rozwinięty zmysł węchu. Maren zostawia swego przewodnika po nowym życiu i będąc ponownie w podróży, poznaje Lee (Timothée Chalamet). Między tą dwójką wytwarza się szczere uczucie, które musi stawić czoła dość nieoczywistym problemom.

Podróż dwójki młodych kanibali przez bezkresne szosy Stanów Zjednoczonych lat 80. jest bijącym sercem Do ostatniej kości. Dawno nie widziałem filmu, który tak bardzo celebrował sam akt przemieszczania się z miejsca na miejsce, ze wszystkimi jego trudami, uniesieniami i rutynami. Nasi bohaterowie muszą przecież tankować swój na wskroś amerykański pick-up, zatrzymując się na przydrożnych stacjach benzynowych, śpią na poboczach i jedzą (też normalne jedzenie) w rozsianych po trasie dinerach. Luca Guadagnino jawi się tutaj jako twórca zakochany w Ameryce „z obrazka”, ktoś, kto wychował się na kulturowym przekazie o krainie zielonych pól, dobrej muzyki i wszechobecnych samochodów. To kraj ludzi wolnych.

Jest w tej podróży jednak jakiś element realizmu magicznego, pewnej sennej aury, która otula wszystko niczym poranna mgła bezkresne pole gdzieś w Kentucky. Nie bez przyczyny zresztą jedyną książką, jaka towarzyszy Maren podczas długiej podróży jest Władca pierścieni Tolkiena. Z jednej strony wszystko wydaje się tutaj funkcjonować wedle znanych nam dobrze prawideł, z drugiej jednak Zjadacze (tak tytułują się filmowi kanibale) funkcjonują poza ich granicami. Ich występki często przechodzą bez echa, a oni sami zdają się rzucać na otaczających ludzi pewien opiekuńczy urok.

Dlatego też scenariusz filmu może wydać się dla wielu widzów zbyt apatyczny, leniwy i niedoprowadzający tej historii do żadnego konkretnego punktu. Wiele jest tutaj scen, w którym nasi bohaterowie po prostu chillują sobie w samochodzie na tle bezkresu Ohio, wspominają swoje dzieciństwo czy płaczą w swych ramionach. Jest w tym wiele nonszalancji i prawdziwych emocji, a składa się na to nie tylko fantastyczna praca operatora Arseni Khachaturana, podkreślająca przyziemność całej historii, ale również gry obydwu młodych aktorów. On ma nieco punkowo-hipsterskiego sznytu i widocznie toczy wewnętrzny konflikt, ona ostrożnie stąpa po świecie, mimo swej natury, pozostając ciepłą i zwyczajnie dobrą osobą.

Do ostatniej kości nie nosi swej nazwy ot tak i opowiada jednak o parze łaknących ludzkiego mięsa kanibali. Nie będzie to spoilerem jeśli powiem, że gadania o kanibalizmie jest tutaj więcej, niż samych takowych aktów przedstawionych nam na ekranie. Nie jest to oczywiście kino zupełnie bezkrwawe, bo sceny przemocy i same momenty konsumpcji są ukazane bardzo obrazowo, jednak nie mają one dla całej historii jakiegoś większego znaczenia. Jest to jednak dzieło wyjątkowo niepokojące, gdyż bardziej od zakrwawionych podbródków naszych kochanków przeraża nas cały kontekst morderstw. Bez zdradzania fabuły filmu, jest scena, w której nasza bohaterka konsumuje starszą kobietę w jej własnym domu. W przebitkach podczas posiłku widzimy zbliżenia na rodzinne zdjęcia, pamiątki czy detale, które mówią nam o tej bezimiennej postaci bardzo dużo. I jest to cholernie strasznie, bo uświadamia nas tylko w tym, że ofiarami są zawsze ludzie tacy jak my, z historią i bliskimi, nie zaś fantomy z nagłówków artykułów.

Ale czy ten cały motyw z kanibalizmem był potrzebny, aby historia nabrała odpowiedni kształt? Oczywiście że nie, a zrobienie z bohaterów poniekąd potworów ma w najprostszy sposób uwydatnić ich wykluczenie ze społeczeństwa. Ja jednak jestem z tych ludzi, którzy lubują się w prowokacjach i wychodzeniu naprzeciw oczekiwaniom widza, dlatego też te z pozoru niepasujące do reszty sekwencje z krwią i mięsem były dla mnie prawdziwą, nomen omen, ucztą. Znów bez kontekstu, ale jest tutaj pewien moment, w którym nasi bohaterowie muszą zwiać z nocnego obozowiska w lesie i tak, od czasu wspaniałego Nie! (2022) żadne doświadczenie kinowe nie wzbudziło we mnie aż takiego napięcia!

Czy to moja naiwna słabość do letniego przeżywania miłości, czy do wspomnianej już sztuki prowokacji, ale coś wewnątrz mnie każe mi sądzić, że Do ostatniej kości to najlepszy filmu 2022 roku. Dawno nic nie przeciągnęło mnie przez taki rollercoaster emocji, jak dzieło Guadagnino właśnie. Od strachu, obrzydzenia, poprzez tęskną melancholię na zachwycie nad czystym doświadczeniem kinowym kończąc, Do ostatniej kości jest dziełem unikatowym. A patrząc na to, jak wygląda dzisiejszy przemysł filmowy, powinniśmy nosić jego twórcę w lektyce. Idźcie do kina, wyciszcie się i dajcie się zabrać w podróż przez świat, który dla nas, mieszkańców Europy, jawi się jako fantasmagoryczna kraina, w której egzystować mogą nawet nadnaturalnie wyczuleni kanibale.

Oryginalny tytuł: Bones and All

Produkcja: Włochy/USA, 2021

Dystrybucja w Polsce: warnerbros.pl

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *