O filmie Elio Petri przypomniałem sobie, kiedy ścieżka dźwiękowa skomponowana do tej produkcji omawiana była w bardzo dobrym dokumencie Ennio z 2021 roku. Pamiętałem, że był to obraz dość specyficzny, umoczony mocno w oniryzmie i chyba kiedy pierwszy raz go obejrzałem, nie do końca go zrozumiałem. Ale od tego są bardziej wymagające tytuły, by wracać do nich po latach i odkrywać na nowo.
Mówiąc wymagający, mam na myśli to, że Petri stworzył dość ekscentryczny amalgamat kina eksperymentalnego, kryminału spod znaku giallo oraz gotyckiego horroru. Takie rzeczy dziać się mogły tylko we Włoszech pod koniec lat 60! Oczywiście ta dość osobliwa jak na przeciętnego zjadacza popcornu okazać się może zbyt ciężka, więc film niesłusznie popadł w zapomnienie. A szkoda, bo po tych wszystkich latach miesza on w głowie tak samo, jak zapewne robił to w dniu premiery.
Leonardo Ferri (w tej roli fantastyczny Franco Nero o aparycji samego Jezusa Chrystusa), to wielkomiejski artysta-malarz, który żyje w bańce poklepujących go po plecach ludzi. Choć wszystko zdaje się mu układać bardzo dobrze, a łóżko dzieli ze swoją piękną menadżerką Flavią (Vanessa Redgrave), przechodzi twórczy kryzys. W celu złapania trochę inspiracji ucieka na wieś, gdzie odnajduje opuszczoną willę. Ferri popada w maniakalną chęć odkrycia tajemnic posiadłości oraz tragicznej zmarłej tam hrabiny.
Przez większość seansu obserwujmy, jak nasz główny bohater biega z miejsca na miejsce, a wykręcający montaż szatkuje nasz mózg niczym nóż warzywa do caponaty. Początek, kiedy to jeszcze znajdujemy się w tętniącym życiem Mediolanie, idealnie odzwierciedla tempo życia w wielkim mieście. Jest szybkie, energiczne i trochę pozbawione sensu, przynajmniej dla Leonardo. Przypomina to istne piekło, w którym jednostka nieco bardziej wrażliwa wystawiona jest na tysiące bodźców uderzających w nią jednocześnie. Czy był to zamierzony efekt twórcy? Nie wiem, ale jako zwolennik slow-life lubię właśnie tak o tym myśleć.
Na całe szczęście dla naszej percepcji lwia część filmu dzieje się na tytułowej wsi, gdzie sama forma montażu nieco zwalnia. Jednak stan mentalny głównego bohatera każe nam brać wszystko w nawias, bo w sumie nie wiemy, co jest prawdziwe, a co uroiło się w jego głowie. Praktycznie każda informacja zostaje przesiana przez jego osobiste postrzeganie. Nie zapominajmy również, że sam scenariusz opowiada nam historię raczej fragmentarycznie, przez co jego sedno zrozumiałe będzie dla każdego widza nieco inaczej. W pewnym momencie nasz bohater wyobraża sobie, jak razem z włoskimi partyzantami szturmuje mury posiadłości. Dlaczego? To już zostawiam do Waszej interpretacji.
Ogólnie nie ma co za bardzo rozwodzić się nad sensem omawianego tutaj dzieło, gdyż jest ono jednym z tych, które najlepiej przeżyć samemu. To bardziej doświadczenie jak mniej lub bardziej przeciętny seans. W tym poczuciu obcowania z czymś ekstrawaganckim pomaga również kakofoniczna muzyka samego Maestro Ennio Morricone. We wspomnianym filmie dokumentalnym poświęconym sylwetce kompozytora, w segmencie o Spokojnym miejscu na wsi, Ennio wspomina, że opierał się wyłącznie na naturalnych dźwiękach otoczenia. Tak więc sam początek w mieście jest dość hałaśliwy, po ucieczce na prowincje film wcale się nie wycisza. Rozbrzmiewa on kanonadą ptasich śpiewów, cykad czy szumów drzew.
Pochwalić należy również Franco Nero, który idealnie balansuje na granicy człowieka zdolnego do popełnienia zbrodni, a zagubionego w swej głowie artysty. Już sam jego wygląd sugeruje nam, że jego mental działa na podkręconych obrotach, czego dowodem może być wiecznie lśniące od potu czoło. Jest jednak w nim coś ludzkiego, coś, co mimo całej irracjonalności tego tytułu nigdy nie pozwala nam odlecieć za daleko. Bo w gruncie rzeczy jest to historia bardzo przyziemna i ludzka, choć opowiedziana w mocno „tripowy” sposób.
Dla mnie Spokojne miejsce na wsi to prawdziwa perła wśród europejskiego kina lat 60., i rzecz, którą naprawdę warto przeżyć. Pomimo całej swojej upiornej atmosfery, obraz ten ocieka wyjątkową zmysłowością, która wręcz emanuje z ekranu. Choć zwieńczenie tej szalonej historii okazać się może dla wielu dość standardowe, tak nie przyćmiewa ono całej, wybitnie wręcz dobrej reszty. Oczywiście najwięcej z seansu wyniosą ci wszyscy estetyczni hipsterzy, którzy jarają się szeroko pojmowanym artyzmem. Ale nikt nie mówił, że nie mają oni przecież czerpać przyjemności z kina.
Oryginalny tytuł: Un tranquillo posto di campagna
Produkcja: Francja/Włochy, 1968
Dystrybucja w Polsce: BRAK
Nałogowy pochłaniacz popkultury, po równo darzy miłością obskurne horrory, Star Wars i klasykę literatury.