Avatar: Istota wody (2022)

Pamiętam premierę pierwszego Avatara w 2009 i całą otoczkę, jaka temu towarzyszyła. Była rewolucja pod względem technologicznym, 3D na krótko stało się modne, a ludzie w internecie i realu toczyli zaciekłe batalie o to, czy film Camerona jest czymś więcej niż tylko ładnie opakowaną zrzynką z Pocahontas (1995). Sam oczywiście stałem zawsze pod tej stornie barykady, która na film o niebieskich Indianach wylewała wiadra pomyj.

Dlaczego zatem poleciałem na jeden z ostatnich seansów części drugiej do kina?! I to jeszcze w 3D?! Bo chciałem się poczuć jak w 2009 roku, kiedy to po raz pierwszy i do niedawna ostatni miałem na sobie okulary poszerzające ekran o trzeci wymiar, patrząc na historię, którą mimo lat wciąż doskonale pamiętam. W zasadzie ta podróż w czasie nabrała jeszcze większego sensu, kiedy okazało się, że Istota wody jest filmem praktycznie bliźniaczym do oryginału.

Ku mojemu zaskoczeniu, Cameron tak bardzo odtwarza schemat znany z pierwowzoru, że dosłownie przywraca do życia absolutnie jedną z najlepszych postaci w tym uniwersum, granego przez Stephena Langa pułkownika Milesa Quaritcha. Szkoda tylko, że charakterystycznego aktora obserwujemy wyłącznie przez pryzmat narzuconego na jego twarz niebieskiego, nomen omen, awatara. Jest zły i wściekły, a jego jedyne zadanie polega na zabiciu Sully’ego (Sam Worthington).

Tutaj w sumie mogę zakończyć opowiadanie fabuły, bo ta wystarczyłaby na etiudę szkolną. Ludzie wracają na Pandorę, jednak ich spokojnej ekspansji zagraża plemię tubylczych Na’vi, na którego czele stoi wspomniany Sully. Milesa i jego oddział zostają oddelegowani do zabicia niepokornego wodza, który wraz z pokaźną rodzinką kryje się na malowniczym archipelagu wśród pomalowanych niebieską farbką o trochę innym odcieniu kosmitów.

Bez zbędnej przesady, Avatar: Istota wody to najbardziej amerykański typ kina, jaki doświadczyłem w ciągu ostatnich kilku lat. Postacie stylizowane na rdzennych mieszkańców kosmicznej dżungli zachowują się jak typowa jankeska rodzina, z napakowanymi testosteronem chłopakami i będącą w zasadzie alternatywką córką. Nad wszystkim stoi ojciec, który jest już tak dobry, prawomyślny i trzymający wszystkich w ryzach, że chce się wymiotować. W pewnym momencie myślałem, że zobaczę wśród tych skleconych naprędce leśnych chat powiewającą dumnie czerwono-białą flagę z pięćdziesięcioma gwiazdami.

Bycie amerykańskim nie jest jednak definiowane tylko przez to, jak płytkie i archetypiczne są ekranowe postacie. Cała konstrukcja filmu jest prosta, niczym budowa przysłowiowego cepa, a myślę, że i ona jest bardziej skomplikowana od dzieła Camerona. Jak już wspomniałem, fabuła na papierze zajęła pewnie połowę kartki ze szkolnego zeszytu. Wszyscy tutaj po prosto rozwiązują każdy problem, łapiąc za karabin, łuk albo napinają bicepsy. Rozmowy między młodszymi członkami plemienia wyglądają jak przepychanki dzieciaków z serii W krzywym zwierciadle.

Ale gdzieś pomiędzy tymi wszystkimi wybuchami i strzelaninami Cameron z manierą przyrodnika z National Geographic przedstawia nam piękno lokalnej fauny oraz flory. Jest to oczywiście na dłuższą metę nudne i zdajemy sobie sprawę, że to tylko wata, którą wypełniony jest gargantuiczny czas trwania filmu. Podwodny świat zachwyca przy pierwszym zanurzeniu, przy drugim nie robi już takiego wrażenia, a każdy kolejny powoduje u nas tylko myśli w stylu „znowu…”. James oczywiście stara się nam opowiedzieć przez pryzmat quasi filmu przyrodniczego jakieś banalne historyjki o ludzkiej chciwości oraz trudnej sztuce wybaczania, ale nie okłamujmy się, to przede wszystkim masturbacja tymi wszystkimi technicznymi rzeczami, które ożywiły jego barwną wyobraźnię.

Tak tylko narzekam i narzekam, ale cieszę się z tego, że Istotę wody zobaczyłem na wielkim ekranie i w 3D. W jakichkolwiek innych okolicznościach nowy film Camerona byłby tylko głupawą, prostą bajką dla może nieco starszych dzieciaków, które ślinić się będą do wychodzącej z wody kosmitki w scenie przypominającej Słoneczny patrol (1989-). Z drugiej strony jednak wydaje się, że nawet sam twórca jest świadomy tego, że jego monumentalne dzieło nie jest niczym więcej, jak tylko pokazówką tego, gdzie może zaprowadzić nas technologia w kinie. I jako taka właśnie wersja demonstracyjna jest to jak najbardziej okej, szkoda tylko, że trwa ponad trzy godziny.

Oryginalny tytuł: Avatar: The Way of Water

Produkcja: USA, 2022

Dystrybucja w Polsce: disney.pl

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *