Walentynki (2001)

Dla wielu Dzień Świętego Walentego wzbudza tyle samo ekscytacji, co swoistego obrzydzenia. Kapitalistyczne święto napędzane nachalną reklamą stanowi wręcz antytezę tego, czym jest prawdziwa miłość. W końcu jak to mówi pewne przysłowie, kochajmy się nie od święta. Cała ta kiczowata otoczka w zasadzie znajduje u mnie uzasadnienie tylko w kinie grozy, które potrafi uczynić z niej atrakcyjną wizualnie otoczkę dla ekranowej makabry.

Pisząc te słowa mam przed oczyma oczywiście uwielbianą przeze mnie Moją krwawą walentynkę z 1981 roku. Film, który idealnie balansuje na granicy pastiszu popularnego święta, mieszając je z krwawym i jakże atmosferycznym slasherem z epoki. Podobną drogę obrał w 2001 roku Jamie Blanks, który trzy lata wcześniej dał światu całkiem udany „post-krzykowy” horror Ulice strachu (1998). Czy jego Walentynki z 2001 roku to odpowiedni wybór na wieczorny seans w dzień zakochanych?

Fabularnie film to w zasadzie reinterpretacja innego, żelaznego dla gatunku tytułu z lat 80., a mianowicie Balu maturalnego (1980). Wszystko zaczyna się na szkolnej potańcówce w 1988 roku, podczas której rachitycznie wyglądający chłopak o imieniu Jeremy nie poddaje się i prosi do tańca kolejne dziewczyny. Udaje mu się uwieść dziewczynę, która nie pasuje do ustalonych kanonów piękna, przez co staje się ofiarą żartów szkolnych łobuzów. Poprzez manipulację dziewczęcia, złośliwość chłopaków przechodzi na Jeremiego, który zostaje upokorzony na oczach wszystkich bawiących się dzieciaków.

Po szybkiej podróży w czasie poznajemy cztery dziewczyny, które lata temu odmówiły tańca z Jeremym oraz tę, przez którą stał się ofiarą okrutnego żartu. Drogi Kate (Marley Shelton), Paige (Denise Richards), Shelly (Katherine Heigl), Lily (Jessica Cauffiel) i Dorothy (Jessica Capshaw) znów się krzyżują, kiedy to w brutalny sposób zostaje zamordowana jedna z nich, a do reszty zaczynają przychodzić walentynkowe kartki z przerażającymi pogróżkami. Czyżby odtrącana miłość sprzed zaczyna krwawą zemstę?

Z dzisiejszej perspektywy Walentynki swą banalną fabułą przypominają wręcz gatunkowy pastisz. Wszystko tutaj jest przytłaczająca płytkie, od wspomnianego scenariusza, który nie kryje nawet przed mało rezolutnym odbiorcom żadnych tajemnic, po stereotypowe do bólu postacie. Dlatego też nie ma mowy o żadnym budowaniu napięcia w oparciu o zagadkę, którą staramy się rozwiązać, a film stara się straszyć nas na innych polach. I uwaga, ku zdziwieniu wszystkich, robi to dość nieudolnie. A jeśli ktokolwiek będzie starał się bronić filmu Blanksa jako slashera feministycznego, to powiem tylko, że wszystko jest tutaj tak stereotypowe, że przekracza dalece granicę parodii.

Praktycznie wszyscy faceci są tutaj pisani jako toksyczni macho, którzy żyją według niepohamowanej chuci. Jeden jedyny Adam (w którego wciela się znany najlepiej z serialu Kości (2005-17) David Boreanaz) jawi się jako jedyny anioł (kupidyn?) wśród napalonych, niekompetentnych w żadnej dziedzinie życia samców. Na ich tle nasze bohaterki nie wypadają wcale lepiej. To za przeproszeniem wredne suki, które nijak nie poczuwają się do odpowiedzialności za skrzywdzenie swojego klasowego kolegi sprzed lat. Nie pomaga też niezbyt naturalna gra aktorska większości z nich, która zdradza telewizyjne korzenie filmu.

Główną atrakcją filmu jest jednak morderca noszący groteskową maskę walentynkowego kupidynka. Jego metody pozbawiania kolejny ofiar życia należą do tych bardziej kreatywnych, więc oprócz klasycznego noża kuchennego wielkości przeciętnej maczety, używa on również łuku, rozbitego szkła, a nawet żelazka. Oczywiście film nie może pozwolić sobie na zbytnie epatowanie krwią, więc sceny mordu kręcone są z bezpiecznym omijaniem szczegółów. Zostawia to oczywiście spory niedosyt, choć wciąż jest to najmocniejszy element filmu i tylko z tego względu może on kogokolwiek zainteresować.

Wróćmy zatem do pytania zadanego w drugim akapicie. Czy warto? No zdecydowanie nie warto. Film jest bowiem reliktem chyba najgorszego moim zdaniem okresu w kinie grozy, przypadającym na końcówkę lat 90. i początek zerowych. Wtedy też klepano filmy kolejne odgrzewane, bliźniacze względem siebie produkcje, które oprócz przetwarzania tych samych motywów nie oferowały kompletnie nic. Walentynki doskonale się w ten schemat wpisują, nie dając nam nic w zamian, oprócz ikonicznego w pewnym sensie dla mojego rocznika wizerunku mordercy. Bo jedyne uczucia, jakie można żywić względem tej produkcji, to ta niezrozumiała nostalgia do rzeczy, które oglądaliśmy jako dzieci w telewizji bez wiedzy naszych rodziców.

Oryginalny tytuł: Valentine

Produkcja: USA, 2001

Dystrybucja w Polsce: apple.com

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *