Na Zachodzie bez zmian (2022)

Cztery statuetki Oscara, siedem nagród BAFTA i nominacja do Złotego Globu, netflixowy dramat wojenny Na Zachodzie bez zmian rozbił bank, jeśli chodzi o wyróżnienia, jakie mógł zdobyć w roku swojej premiery. Ja jednak trzymałem się od niego z dala jak ten przysłowiowy pies od jeża, po prostu bum na tę produkcję zlał się z dużo bardziej makabrycznymi, bo prawdziwymi, wieściami zza naszej wschodniej granicy. A jako że wojna, cytując klasykę, nigdy się nie zmienia, wolałem unikać tych jakże negatywnych emocji w kinie.

W końcu wygospodarowałem sobie te prawie trzy godziny i oczyściłem się z medialnych przekazów z frontu. Było warto? Oczywiście, że tak! Pomijając fakt, że tytuł rzeczywiście mówi nam o tym, że na przestrzeni lat twórcy raczej rzadko starają się zmieniać morały płynące z kina wojennego, tak film Edwarda Bergera jest po prostu przyjemnym widowiskiem. I szczerze żałuję, że śladem takiego 1917 (2019), które w mojej opinii wypada jednak lepiej, niedane mi było zobaczyć omawianego tutaj filmu w kinie.

Berger wziął sobie za narracyjny kompas kontrowersyjną w nazistowskich Niemczech książkę Na Zachodzie bez zmian autorstwa Ericha Marii Remarque’a, niemieckiego weterana I Wojny Światowej. Pierwsza, hollywoodzka adaptacja tego dzieła z 1930 roku uznawana jest za punkt przełomowy w produkcjach antywojennych. Ale wiecie, to, co wywoływało dreszcze te 100 lat temu, dzisiaj może budzić jedynie ciekawość studentów filmoznawstwa, więc granica okrucieństwa wojny siłą rzeczy musiała zostać przesunięta. Dlatego też netflixowy przebój nie tyle stara się nam powiedzieć coś nowego o wojnie, jednak robi to w sposób, który bardziej zakotwiczy się w głowie współczesnego widza.

Przyjęło się, że I Wojna Światowa kojarzy się z mgłą, błotem i wszechobecnym syfem. Berger tą plastyką operuje wręcz perfekcyjnie, malując żywe obrazy znoju życia w narażonych na ciągły ostrzał okopach, chwilę wytchnienia pomiędzy kolejnymi rozkazami i szaleńczy bieg w walce na śmierć i życie o kolejne kilkaset metrów spalonej ziemi. Bo przypominać chyba nie muszę tego, dlaczego ten konflikt cechował się takim okrucieństwem, w końcu stara metoda prowadzenia wojny pozycyjnej skonfrontowana została z przełomowymi zdobyczami technologii jak czołgi czy miotacze ognia.

Na Zachodzie bez zmian wykorzystuje praktycznie wszystkie pierwszowojenne narzędzia śmierci do potęgowania poczucia permanentnej grozy. Miotacze ognia żywcem palą bezbronnych żołnierzy, gaz bojowy ściele trupem całe garnizony, czołgi nie tylko strzelają, ale i gąsienicami rozjeżdżają wszystkich, którzy pod nie wpadną, a zamontowane na karabinach bagnety wchodzą w ciało niczym w nomen omen błoto. Śmierć jest tutaj gęsta, nagła i niejednokrotnie makabryczna. Nie ma tutaj miejsca na umieranie w mentalnej glorii i z uniesionymi dłońmi niczym Sierżant Elias Grodin w Plutonie (1986) Olivera Stone’a. I motyw ten bardzo mi się podoba, wszak wojenny wir bierze ze sobą wszystkich jednakowo, nie bacząc na to, jak mocno zaangażuje nas jego historia.

W tym wszystkim jednak film jest wyjątkowo mało subtelny, a scenariusz wydaje się napisany tak, żeby zrozumiał go każdy bez wyjątku na wiedzę historyczną, empatię czy jakieś takie ogólne zasoby intelektualne. Wydaje mi się, że powoli powinniśmy odchodzić od takiego mówienia o grozie, głupocie i unifikacji biorących w niej udział wojny „in your face” na rzecz czegoś, co jest odważniejsze i świeższe. Tutaj mamy przeciągniętą do bólu scenę pozornej przemiany naszego bohatera, kontrastujące ujęcia mające zestawić ze sobą szarą piechotę z dowództwem najwyższego szczebla oraz momenty, kiedy to zaciera się granica między tym, kto jest prawdziwym wrogiem i o co ta cała makabra. To ważne sprawy, oczywiście, ale cholera, który to raz musimy wałkować ten sam temat w ten sam sposób?

Do tego ostatni akt filmu wpada w wyjątkowo sztampowe, hollywoodzkie sidła, wyraźnie odcinając się od nieco bardziej dopieszczonej wizualnie reszty. Nagle nasz bohater wpada w tryb herosa z kina akcji, biegnąć przed siebie i zabijając w efekciarski sposób kolejnych przeciwników. Nie będę oczywiście psuł Wam zakończenia, bo może jakimś cudem jeszcze produkcji tej nie widzieliście, ale jest ono miłym zaskoczeniem i gdyby wybrano na niego inny patent, pewnie pogrzebałoby to film w moich oczach już kompletnie. O bohaterach też nie będę się tutaj rozpisywał, bo konstrukcja opowieści nie pozwala nam się „zakolegować” z żadnym z nich na dłuższą metę. Co uważam osobiście za wielki plus, bo przecież jak już wspomniałem, wojna nie wybiera.

Taka to moja konfrontacja z realizacyjnie imponującym dziełem, jakim jest Na Zachodzie bez zmian. Film ten pod względem produkcji, estetyki, wizji artystycznej i takich czysto technicznych aspektów, jest dziełem wybitnym. Oparcie większości sekwencji na widocznie praktycznych efektach specjalnych robi ogromne wrażenie, a moje wewnętrze dziecko bawiące się za młodu żołnierzykami i biegające po krzakach z plastikowym karabinem właśnie wstało, bijąc brawo. Ale problem polega na tym, że to wewnętrzne dziecko dalej chce bawić się w wojnę, bo łopatologia, z jaką Berger tę zabawę chce nam wybić z głowy, jest na tyle toporny, że popada już w śmieszność.

Oryginalny tytuł: Im Westen nichts Neues

Produkcja: USA/Niemcy, 2022

Dystrybucja w Polsce: netflix.com

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *