Django (1966)

Większości widzów tytuł Django od razu kojarzy się z filmem Quentina Tarantino z 2012 roku. Nie dziwi mnie to zupełnie, bo spaghetti western, który szczyt swojej popularność przeżywał na przestrzeni lat 60. i 70., jest raczej tym nurtem kina, który trafia raczej do koneserów, nie zaś przeciętnych konsumentów kultury popularnej. I wielkie dzięki wspomnianemu Quentinowi, że wyciąga on te wszystkie zapomniane już przez ogół tytuły, otwierając wielu widzom furtkę do zapoznania się z tym jakże smakowitym (heh) kawałkiem kina.

Kim jest zatem tytułowy Django? To archetyp włoskiego kina gatunku, odpowiednik amerykańskiego Jeźdźca znikąd, człowieka, który niczym duch nawiedza ekranowy Dziki Zachód i zależnie od scenariusza, czyniąc bezinteresowne dobro, szukając zemsty lub sposobu na zbicie kapitału. Narodził się on w filmie Sergio Corbucciego z 1966 zatytułowanym, a jakże, Django i w ciągu kolejnych lat stał się bohaterem całej fali produkcji, które ten kawałek lukratywnego tortu chciały uczknąć dla siebie. My jednak przyjrzyjmy się tej pierwszej, oryginalnej produkcji, będącej fundamentem tej całej, mitologizującej wręcz opowieści.

Django to chyba najbardziej znany film będącego w cieniu Sergio Leone Corbucciego, który dzięki swojej pokaźnej filmografii nosi miano „Drugiego Sergio”. Składa się na to wiele czynników, a widoczne są one już w ikonicznej czołówce, która widok ciągnącego trumnę przez ponure pustkowie bohatera okrasza wręcz popową piosenką zaśpiewaną przez Rocky’ego Robertsa. Stanowi ona bez zbytniej przesady jedną z najbardziej pamiętliwych czołówek w historii włoskiego kina gatunku, więc nic dziwnego, że w niezmienionej formie użył jej po latach również Tarantino. Tak, jak w przypadku utworu z Czasu masakry (1966) Fulciego, także i tutaj otwierający utwór nakreśla nam charakter głównego bohatera.

Jak przeczytać możemy w artykule poświęconym omawianemu tutaj tytułowi na stronie filmint.com, Ruggero Deodato, asystent kierownika zdjęć, powiedział, że pomysł trumny ciągniętej przez Django zaczerpnięto z komiksu, który kiedyś przeczytał Corbucci. A charakter tytułowej postaci jest jednocześnie enigmatyczny, co ekscytujący. Były żołnierz Unii, zwolniony ze służby w niejasnych okolicznościach, przybywający do zalanego błotem miasteczka gdzieś na południowym zachodzie Ameryki, brzmi jak gatunkowa sztampa, jednak Corbucci wznosi ją dzięki swoim niewątpliwym talentom do rangi sztuki. I mówię to bez cienia ironii.

Opustoszałe miasteczko, bo tylko burdel zdaje się funkcjonalny, targane jest konfliktem na linii fanatycznych, quasi-ku klux klanowych oddziałów majora Jacksona (Eduardo Fajardo) – rasistowskiego oficera Konfederacji – oraz niedobitków meksykańskich Czerwonych Koszul pod dowództwem Hugo Rodrígueza (José Bódalo). W ślad Sergio Leone i jego Za garść dolarów (1964), będących reinterpretacją Straży przybocznej (1961) Akiry Kurosway, tajemniczy nieznajomy bacznie obserwuje sytuację kalkulując wszystkie za i przeciw względem pomocy którejś ze stron. Splot kolejnych wydarzeń prowadzi nie tylko do rozlewu krwi i nadziei na wielkie bogactwo, ale również do melancholijnego, kultowego już finału.

Django Corbucciego na warstwie estetycznej definiują dwa kolory, szary i czerwony. Szare jest otoczenie, nie tylko smętna pustynia, po której snuje się nasz bohater, ale także cała zabita dechami i tonąca w błocie mieścina. Czerwień noszą najeżdżający ją ludzie Jacksona, nosząc krwiste szalki lub budzące grozę i nawiązujące do swoich klanowych korzeni kaptury z wyciętymi otworami na oczy. Czerwień to również krew, która leje się w filmie nadwyraz często zarówno z męskich, jak i kobiecych ciał. Nie jest to oczywiście dzieło nad wyraz epatujące graficzną przemocą, jednak jej kontekstowość wynosi ją poza ugrzecznione w tej materii amerykańskie westerny. W końcu mamy do czynienia ze spaghetti westernem, więc klasyczne prawidła obowiązują tutaj nieco na innych zasadach.

Ważnym elementem nadającym rytm całej produkcji jest unosząca się nad nią mgła oniryzmu. Senny klimat budzi nasze pierwsze skojarzenia z horrorem i przez jego pryzmat Django może być odczytywany. W końcu główny antagonista filmu, major Jackosn, dla zabawy urządza sobie polowania na służących mu Meksykanów, a wspomniane emploi jego popleczników budzi jednoznaczne kojarzenia i śnić może się po nocach. Dodajmy do tego fakt, że historia pozbawiona jest praktycznie humoru, a wentylem bezpieczeństwa, który nie pozwala nam brać jej całkowicie na serio, jest wielki karabin maszynowy, którym Django dziesiątkuje swoich oponentów.

Czy Django Corbucciego możemy nazwać najważniejszym spaghetti westernem zaraz po arcydziełach Leone? W moim przekonaniu tak! To wciąż imponująca w swej ponurej innowacji wizja Pogranicza jako miejsca, które staje się dla jego mieszkańców istnym piekłem na ziemi. Miejscem, w którym najtrudniejszą rzeczą oprócz przetrwania jest znalezienie kogoś, komu można zaufować. Django może okazać się zbyt ciężkim tonalnie filmem dla tradycjonalistów westernowych, jednak trafi on do wszystkich, którzy od kina oczekują przede wszystkim autorskiej nietuzinkowości.

Oryginalny tytuł: Django

Produkcja: Hiszpania/Włochy, 1966

Dystrybucja w Polsce: CinemaPolska

 

 

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *