Darzę miłością szczerą całą markę Evil Dead, która jest dla mnie mitologiczną przypowieścią o determinacji, twórczej ekspresji oraz o tym, jak niskim nakładem stworzyć dzieło kultowe, wystarczy pomysł. Dlatego też bardzo ucieszył mnie fakt, że tytuł ten wraca na wielki ekran, po fantastycznym serialu Ash kontra martwe zło (2015-) i chyba zapomnianym już lekko remaku z 2013 roku. I okazał się to powrót w całej swej krwawej glorii i chwale!
Nasze niepokoje rozwiewa już fantastyczna sekwencja początkowa, stanowiąca niejako rewers dla wszystkich klisz, jakie wprowadził Raimi w swoim oryginalnym filmie. Widok z perspektywy mknącego przez las złego bytu okazuje się ujęciem z drona pilotowanego przez jednego ze spędzających czas na łonie natury chłopaków. Szybkie złamanie oczekiwań widzów otwiera nowemu Martwemu złu właściwie drzwi, dając nam najbardziej spektakularne otwarcie horroru od lat!
Po tytułowej planszy cofamy się o jeden dzień i z ikonicznego dla serii lasu przenosimy się do popadającej w ruinę kamienicy w Los Angeles. Beth (Lily Sullivan), nasza główna bohaterka, odwiedza swoją starszą siostrę Ellie (Alyssa Sutherland), samotną matkę walczącą z trudem wychowania trójki dzieci. Ich rodzinne spotkanie przerywa nagłe trzęsienie ziemi, które odsłania ukryty w fundamentach skarbiec, w którym schowana została księga demonów Necronomicon Ex-Mortis i tajemniczy winyl. Dzieciaki w swej ciekawości postanawiają zabrać znalezisko do domu.
Nie muszę chyba pisać, że zakurzone fanty w prostej kombinacji prowadzą do opętania Ellie, zamieniając podupadły budynek w arenę krwawych zmagań z nieumarłymi demonami. Nowe Martwe zło okazuje się filmem wyjątkowo zwartym, ogranym w zasadzie na przestrzeni jednego mieszkania i dość krótkiego korytarza. To oczywiście w duchu poprzednich filmów, które zamknięte były w małej chatce gdzieś w lesie. Dlatego też nie ma tutaj miejsca na dłużyzny, przeciągającą się ekspozycję czy bardziej rozbudowane charaktery. Wszystko, co wiedzieć musimy, zostaje nam dosłownie puszczone z winylu. I dobrze, bo reżyser Lee Cronin gra na tych oszczędnych nutach iście heavy metalowy kawałek.
Cenię sobie scenograficzny perfekcjonizm, dlatego wielkie brawa tutaj należą się Nickowi Bassett, który stworzył nieco oldschoolową, nawiązującą czasami do niemieckiego ekspresjonizmu przestrzeń pełną ostrych narożników i asymetrycznych, postrzępionych okien. Plan wyrwany rodem z Lśnienia (1980) Kubricka, które nomen omen cytowane jest dość czytelnie w przepięknej scenie z windą. Ogólnie dużo tutaj mrugnięć okiem do klasyki kina grozy, a Cronin wydaje się tego rodzaju twórcą, który w swym dziele oddaje hołd koszmarom swojego dzieciństwa. Od starych filmów o nawiedzonych domach z Vincentem Price’em po absolutnie kultowe Coś (1982) Carpentera.
Wszystko jest tutaj oczywiście mocniej i bardziej, bo nowe Martwe zło jest prawdopodobnie najbardziej krwawym filmem, jaki miałem przyjemność oglądać na wielkim ekranie. Wszystko to oczywiście mieści się w konwencji horroru czysto eskapistycznego, gdzie bohaterowie w większości okazują się wypełnionymi krwią workami na jakże kruchych kończynach. Czerwonych płynów leje się tyle, że operatorzy kina powinni stawiać wiadra pod ekranem, a niektóre sceny, jak ta z tarką kuchenną czy przełykaniem szkła zostaną z nami na długo. Nie chcę psuć Wam oczywiście całego filmu, ale ostateczny pojedynek z finalną formą opętanych przez tytułowe Zło przechodzi do mojego kanonu najfajniejszych zakończeń w kinie grozy.
Oczywiście wszyscy malkontenci będą kręcić głowami, bo Cronin nie ucieka od pewnych głupotek i gatunkowych schematów. Dlatego też bohaterowie zachowują się często nierozważnie, ignorując wyraźne ostrzeżenia płynące z otoczenia, pchając się dosłownie pod nóż. Czasami stoją, patrząc się tępo, nic nie robiąc, innym razem dostają nadludzkiej siły i stają w heroicznej walce przeciwko Złu. Ale frajda płynąca z oglądania tej nieskrępowanej niczym rzezi pozwala przyjąć to wszystko z dobrodziejstwem inwentarza. Nie zapominajmy, że jest to w końcu film z Martwym złem w tytule, a nie ambitne kino traktujące gatunek jako matrycę do opowiadania głębokich historii.
Martwe zło: Przebudzenie jest ekscytującym, przepięknym w swej krwistości wpisem do tej obrosłej szczerym kultem franczyzy. Duża w tym zasługa doświadczonych twórców, którzy mają odpowiednie kompetencje, by kino grozy kręcić, z rozmachem, miłością i gatunkową skutecznością. Nie jest to jednak film, który na jakimś poziomie meta może wprowadzić coś nowego nie tylko do samej serii, ale i do horroru ogółem. To tylko i aż pełna realizacyjnej odwagi jazda bez trzymanki, która zostawia nas z poczuciem „ależ to było zajebiste, chcę więcej!”. I tego bym sobie i Wam życzył, więcej tego typu produkcji na wielkim ekranie.
Oryginalny tutuł: Evil Dead Rise
Produkcja: USA, 2023
Dystrybucja w Polsce: warnerbros.pl
Nałogowy pochłaniacz popkultury, po równo darzy miłością obskurne horrory, Star Wars i klasykę literatury.