Kiedy wyszedłem niedawno z kina z seansu filmu Martwe zło: Przebudzenie (2023), cieszyłem się, że ktoś miał odwagę zrobić krwawy, nakręcony zupełnie na serio horror, który nie wstydzi się tego, że jest tylko nieco zwyrodniałym eskapizmem. Zabrzmiało to trochę tak, jakbym udany film grozy mierzył litrażem sztucznej juchy, która wyleje się podczas jego trwania. Jednak te zarzuty w moją stronę szybko zrewidowało Wilcze stado, koreański horror-akcji, który miałem okazję przedpremierowo obejrzeć w domowym zaciszu.
Bo wiecie, azjatyckie kino grozy jest, może zabrzmi to banalnie, specyficzne. W masowej świadomości ogranicza się ono do dwóch schematów – straszenia dziewczynkami w piżamach i prostych włosach oraz zalewania nas kolejnymi wiadrami krwi, wnętrzności i innych wydzielin, jakie produkuje ludzkie ciało. I nie ma w tym za wiele umniejszania, bo ja też obudzony w nocy i zapytany o horror z Dalekiego Wschodu też zapewne rzuciłbym od razu te dwie klisze.
Wilcze stado Hong-seon Kima należy do tego drugiego nurtu, podkręcając poziom brutalności do absurdu. Najprościej napisać o nim, że jest to nastoletnia wariacja na temat Predatora (1987) i kina superbohaterskiego, tyle że zrodzona w głowie dzieciaka, który przechodzi okres fascynacji wszystkim, co mroczne i krwawe. Dlatego też nie oczekujcie głębi, którą znajdziecie w pokrewnym Smutku (2021), a nastawcie się na totalną jazdę bez trzymanki, a raczej rejs bez żadnych hamulców.
Statek towarowy płynący do Korei staje się tymczasowym, mobilnym więzieniem, gdy oddział zatwardziałych policyjnych musi eskortować całą grupę doświadczonych i zakutych w kajdany przestępców. Po drodze więźniowie dokonują brawurowej ucieczki i szybko odwracają sytuację w spektakularny, krwawy sposób, wykazując się bezlitosnym okrucieństwem oraz eliminując kolejnych członków załogi statku. Rozlew krwi to jedyna rzecz, która wydaje się motorem napędowym dla obu grup podróżujących feralnym statkiem, jednak śmiercionośna tajemnica skrywana pod pokładem zamienia bunt w masakrę.
Historia to tylko pretekst do tego, aby wystawić nas na trwającą dwie godziny rzeź. Czaszki są miażdżone, tętnice rozcinane, a ludzie robią w zasadzie za worki na krew. Naprawdę, każdy fetyszysta ludzkiej anatomii zapłacze z bólu podczas seansu Wilczego stada. Jeśli już miałbym szukać gdzieś stylistycznych nawiązań, to poszedłbym w kierunku tych wszystkich ultra przemocowych anime w stylu Berserk (1997-) czy Hellsing (2001-). Więc jeśli macie potrzebę popatrzenie, jak pękają ludziom głowy, zalewając podłogę hektolitrami sztucznej krwi, to nie mogliście trafić lepiej.
Bo cała reszta filmu Hong-seon Kima jest, co tu dużo mówić, miałka. Bohaterowie to figur, które przetwarzają znane stereotypy o złych bandytach, dobrych glinach i zachłannych korporacjach. Nie przyzwyczajajcie się do nich zbytnio, ponieważ żaden z nich nie ma tutaj immunitetu na przeżycie do końca opowieści, przez co nawet ci, którzy wydają się wychodzić na pierwszy plan, mogą stracić życie w najmniej oczekiwanym momencie. I szczerze ten motyw mi się podoba, po zrywa to niejako ze schematem kina siekanego. O aktorach nie mam zdania, bo grają oni z typową dla azjatyckiego kina manierą przesadnej ekspresji. Chyba najbardziej podszedł mi wcielający się w rolę zwyrodniałego bandziora In-guk Seo, który wygląda jak żywcem wyjęty z jakiegoś makabrycznego anime o tokijskiej mafii.
Film jednak potrzebuje jakiejś iskry w swoich kreatywnych decyzjach, aby udało mu się utrzymać wysokie napięcie przez większość czasu trwania. Z biegiem czasu historia stara się dodać więcej tła narracyjnego, wprowadzając retrospekcję przedstawiające pochodzenie mordującego wszystkich stworzenia. Ale dla mnie ten dodatek jest zupełnie niepotrzebny. Retrospekcje są tylko i wyłącznie zrzutem ekspozycyjnym, który mają połączyć kropki na temat tego, co wydarzyło się do tego momentu w filmie i zaproponować możliwą kontynuację. Ostatecznie film opowiada o superżołnierzu w szale zabijania. Nic więcej, nic mniej.
Realizacja Wilczego stada robi wrażenie, co jednak po tych wszystkich wizualnych krwiotryskach (termin autorski), jeśli całość zaczyna nudzić gdzieś ta po godzinie seansu. Zabrakło przede wszystkim głębi, postaci, które można polubić i takiego zwyczajnego sensu, który trzymałby nas przed ekranem do napisów końcowych. Jednak dla tych, którzy zmęczyli się ostatnimi tendencjami horroru do cięższych, wolniejszych, bardziej „artystycznych” wyborów twórczych, dzieło to będzie mile widzianym powiewem wschodniego powietrza. Reżyser twierdzi, że przy produkcji użyto dwóch i pół tony sztucznej krwi. I ja w to nie wątpię.
Oryginalny tytuł: Neukdaesanyang
Produkcja: Korea Południowa, 2022
Dystrybucja w Polsce: kinoswiat.pl
Nałogowy pochłaniacz popkultury, po równo darzy miłością obskurne horrory, Star Wars i klasykę literatury.