Droga na ekrany filmu Madman jest praktycznie identyczna względem wielu innych mu podobnych slasherów z tamtego okresu. Joe Giannone i Gary Sales, obaj absolwenci Richmond College, zainspirowani komercyjnymi sukcesami takich dzieł, jak Halloween (1978) czy Teksańska masakra piłą mechaniczną (1974), postanowili wyrwać kawałek krwawego tortu dla siebie. Siles przypomniał sobie o lokalnej legendzie poparzonego maniaka nazywanego Cropsey i wpadł na pomysł, aby to ona była fabularną podstawą ich wspólnego filmu.
Rok później dwójka twórców miała już gotowy scenariusz i zaplecze finansowe, aby finalizować projekt. Wtedy jednak dowiedzieli się, że w produkcji jest już inny horror, który również wziął sobie za trzon makabryczną historię Cropsey’a i uczynił z niego iście filmowe monstrum. Mowa oczywiście o produkowanym przez Harveya Weinsteina (hatfu!) wielbionym przeze mnie Podpaleniu (1981). Giannone i Sales w obawie o zagrożenie obu produkcji przepisali scenariusz, a Cropsey zastąpiony został Szalonym Marzem, obłąkanym drwalem, który zamordował swoją rodzinę, by później paść ofiarą samosądu.
Madman zaczyna się tak samo, jak dziesiątki innych slasherów o tematyce leśno-obozowej, straszną historyjką opowiadaną nocą przy ognisku. Mówi nam ona o szalonym farmerze, który wciąż czai się w okolicznych lasach, tytułowym Szalonym Marzu. Jak uniknąć jego wiecznego gniewu? Nie chodzić samotnie po lesie i nie wymawiać jego imienia głośniej niż szeptem. Oczywiście, by film nie skończył się zbyt szybkim happy endem, jeden z bystrych wychowawców obozowych wykrzyczał w ciemny las imię mordercy, sprowadzając na resztę jego szaleńczy gniew.
Przez lata mijające od mojego pierwszego seansu Madmana, z ręką na sercu mogłem stwierdzić, że jest to jeden z moich ulubionych slasherów. I wiecie co? Spotkanie po latach na nowo ożywiło to uczucie, które nigdy nie zdążyło we mnie wygasnąć. Uwielbiam ten film chyba jeszcze bardziej! Wiadomo, jak na okres, kiedy w kinach furorę robił Piątek trzynastego (1980), slasher jako gatunek jeszcze nie miał takiej historii, aby go definiować na nowo. Dlatego też twórcy nie starali się wymyślać koła na nowo, a przetwarzać działające mechanizmy. Mimo to film Giannona i Sales’a ma w sobie coś, co skutecznie wyróżnia go na tle wielu podobnych. I chyba jako pierwszy wziąłbym pod lupę jego osobliwy klimat.
Już samo otwarcie filmu, z krwiście czerwonym tłem, czarnymi wycinankami imitującymi suche gałęzie i syntezatorowym motywem przewodnim wprowadza mnie w swego rodzaju baśniowy nastrój. Bo choć konwencja jest dość znana, cała otoczka filmu zawsze wodziła moje odczucia w stronę mrocznej bajki opowiadanej właśnie przy ognisku. Las jest wyjątkowo ciemny, zatopiony w nienaturalnie podświetlonej mgle, a sam morderca ma w sobie coś z Tolkienowskiego ogra aniżeli maniakalnego mordercy. Ta unosząca się nad Madmanem aura zawsze kazała mi brać w pewien nawias wydarzenia na ekranie, coś zawieszonego między rzeczywistością, gdzie ostatni opiekunowie ogarniają obóz przed zimową przerwą, a fantazją, w której żyją klątwy i potwory.
Sam wygląd potwora, bo tak lubię o nim mówić, jest fantastyczny. Szaleniec grany przez Paula Ehlersa to siwowłosy wielkolud odziany w ogrodniczki i dzierżący pokaźnych rozmiarów topór. Zarówno dla widza, jak i ekranowych postaci, jest on dziką siłą która wydaje się prawie nie do powstrzymania. Prostota projektu działa tutaj na plus, tania i efektowna, z paskudną blizną biegnącą po jego szorstkiej twarzy i brakującą częścią nosa. Wydaje mi się, że postać ta miała ogromny wpływ na innego, bardziej nowożytnego killera machającego na ekranie siekierą – Victora Crowley’a z serii filmów Topór. Choć przez większą część filmu nie widzimy go w pełnej krasie, uwielbiam te wszystkie momenty, kiedy jako złowrogi cień przemyka on gdzieś między drzewami. Taka subtelność i tajemniczość bardzo dobrze wpływa na ten magiczny klimat całego dzieła.
Ma on na kogo polować w swoim lesie, bo opiekunów na tym obozie okazuje się być więcej, aniżeli dzieciaków. Wśród nich znajdziemy choćby Gaylen Ross, która dwa lata temu zagrała w kultowym Świcie żywych trupów (1978) Romero. Fajne jest to, że Madman jak na dość sztampowy scenariusz poświęca wiele przestrzeni pierwszego aktu na budowanie tych postaci, przez co każda z nich nie pozostaje nam obojętna. Ale z drugiej strony, praktyczne efekty są tutaj tak dobre, że aż z przyjemnością patrzy się na te dekapitacje, których jest tutaj zaskakująco wiele, czy siekiery wbijane z impetem w ciało. Moim ulubionym zgonem jest chyba odcięcie łba przy pomocy maski od oldschoolowego pick-upa. A takich krwawych kwiatków jest tutaj o wiele więcej i uwierzcie mi, do dziś robią one wrażenie.
Madman to wciąż fantastyczny, imponujący swym wykonaniem względem budżetu (350 000 USD!) slasher, który obrósł takim kultem, że nawet nad Wisłą powstała jego fanowska wersja z pełnoprawnym lektorem. Bardzo lubię również fakt, że finał filmu jest nieco przewrotny względem tego, do czego przyzwyczaiło nas kino, a postacią, która doczeka świtu, okazuje się ten, który wedle wszystkich prawideł gatunku padłby trupem jako pierwszy. Osobiście uważam, że każdy, kto interesuje się kinem grozy, nie mówiąc już o fanach slasherów, powinien zapoznać się z postacią Szalonego Marza. Lou Cedrone z Baltimore Evening Sun pisał o filmie po jego premierze „Rzeź jest raczej zwyczajna. Mamy ścięcie głowy i otwarte rany… Za to nie znajdziemy w tym śladu inteligencji” – potrzeba lepszej rekomendacji dla slashera z epoki?
Oryginalny tytuł: Madman
Produkcja: USA, 1982
Dystrybucja w Polsce: BRAK
Nałogowy pochłaniacz popkultury, po równo darzy miłością obskurne horrory, Star Wars i klasykę literatury.