Wyspa psów (2018)

Cenię sobie bardzo twórców, którzy potrafią zamknąć swoje dzieła w mikroskopijnych, pieczołowicie przemyślanych światach. Taki właśnie jest Wes Anderson, z którym miałem dość krętą relację. Od podśmiechujek, że to taki twórca dla hipsterów, przez fascynację absolutną, na nazwaniu go moim comfrot-reżyserem kończąc. Wiecie, to taki typ człowieka, do którego podchodzicie ze świadomością, że podane przez niego danie będzie nam napewno smakować, ciekawi tego, z jakich składników go tym razem przygotuje.

Dlatego też do Wyspy psów, drugiego animowanego poklatkowo filmu Andersona po Fantastycznym Panu Lisie z 2008, podchodziłem już pełen nienaruszonego optymizmu. W końcu można powiedzieć z czystym sumieniem, że to pierwsza i na razie ostatnia opowieść postapokaliptyczna od tego reżysera. A to już brzmi jak coś, co warte jest uwagi. Poza tym oczywiście, że jest to prawdziwa uczta dla naszych wszystkich zmysłów i historia, która angażuje emocje.

Akcja Wyspy psów toczy się w niedalekiej przyszłości w Japonii, gdzie burmistrz Megasaki nakazał wygnanie wszystkich czworonogów z miasta na wyspę robiącą teraz za wysypisko śmieci. Robi to pod pretekstem rozprzestrzeniającego się przez psy wirusa, który zagraża ludzkim mieszkańcom. Kilka miesięcy po akcji przesiedleńczej, siostrzeniec burmistrza Atari Kobayashi (Koyu Rankin) wyrusza na Trash Island (jakże wymowna nazwa), aby uratować swojego ukochanego zwierzaka Ciapka (Liev Schreiber). Tak zaczyna się wielka przygoda.

Głównym psim bohaterem filmu jest Szef (Bryan Cranston), zrzędliwy i niechlujny bezpański pies, do którego dołącza neurotyczny gadatliwy Rex (Edward Norton), plotkarz Duke (Jeff Goldblum), zadbana, wystawowa Nutmeg (Scarlett Johansson) i Boss (Bill Murray), pies maskotka, który jest równie zrzędliwy, jak aktor, który użyczył mu głosu. A potem poznajemy jeszcze Ciapka, dawno zaginionego przyjaciela Atariego. Całą historię słyszmy również głębokim, charakterystycznym głosem narratora Courtney’a B. Vance.

Pierwsze, co rzuca się w oczy, jest fakt, że film ten to list miłosny Andersona do japońskiego kina, w szczególności filmów Akiry Kurosawy i jego kanonicznego już dzieła Siedmiu samurajów (1954). Ale bystrzy miłośnicy kina z Kraju Kwitnącej Wiśni prawdopodobnie zauważą wiele innych punktów odniesienia. Andersonowi udaje się złożyć hołd tamtym obrazom, nie tylko wykorzystuje je jako punkty do odhaczenia dla własnych celów. I ważny jest tutaj fakt, że większość azjatyckowyglądających postaci mówi po japońsku, czasem z tłumaczem, a czasem bez.

Wyspa psów wyróżnia się nie tylko oryginalnością scenariusza i olśniewającymi pomysłami, w tym przerywnikami stylizowanymi na japońskie Haiku, które dla wielu, w tym dla mnie, są potwierdzeniem tego, że Anderson jest nie tylko prawdziwym geniuszem, ale także dowcipnisiem z umiejętnością pisania wręcz bezczelnie dobrych dialogów. Każda kwestia wydaje się charakterystyczna dla aktorów, których osobowości mieszają się z postaciami, w które się wcielają. I chociaż wszyscy wykonują znakomitą robotę, występ Bryana Cranstona jako Szefa to prawdziwa gratka. Gra swoją postać tak, jakby był osobą, która przeszła przez te same doświadczenia co jego psie alter ego: bezdomność i strach.

Zdjęcia operatora Tristana Olivera są absolutnie oszałamiające, nieco inne, do czego zostaliśmy przyzwyczajeni. W końcu Anderson zwykle korzysta z operatora Roberta D. Yeomana przy swoich filmach aktorskich. Miasto Megasaki jest kolorowe, tonące w japońskiej ikonografii, spektakularnych czerwieniach i jasnym oświetleniu, podczas gdy Trash Island przedstawiona została w wyblakłych szarościach, żółciach i naturalnym świetle. Wes ma luźne podejście do kultury japońskiej, bawiąc się symbolami, które sprowadzają widza do roli turysty w tym jakże egzotycznym kraju, niekoniecznie jako miejscowego. Na przykład sushi, zapaśnicy sumo, butelki sake i bębny Takeo są bardzo uwydatnione, a to przecież symbole kojarzone z bardziej zachodnią perspektywą Japonii.

Film Wesa Andersona uderza wyjątkową stylistyką, zamiłowaniem do symetrii i specyficzną paletą kolorów. Pastelowe odcienie użyte w większości jego filmów tutaj wydają się o kilka tonów ciemniejsze i nasycone, być może odzwierciedlając powagę politycznych i społecznych tematów tej historii. Wizualny styl filmu wzmacnia poziom emocji, jakie animowane postacie potrafią wydobyć z widzów. Niezależnie od tego, czy masz 10, czy 70 lat, czy coś pomiędzy, film zaangażuje Cię i zahipnotyzuje, a to chyba dobrze świadczy o uniwersalnej animacji.

Oryginalny tytuł: Isle of Dogs

Produkcja: USA/Niemcy, 2018

Dystrybucja w Polsce: disneyplus.com

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *