Mój związek z twórczością Wesa Andersona jest co najmniej burzliwy. Z jednej strony wciąż uważam wiele z jego dzieł za pretensjonalne, przestylizowane wydmuszki dla ludzi, którzy usilnie doszukują się w nich jakiejś głębi. Z drugiej jednak całym sercem kocham takie produkcje, jak Rushmore (1998), Podwodne życie ze Stevem Zissou (2004) czy Fantastyczny Pan Lis (2009) za ich ciepło i to, że potrafią mnie szczerze rozczulić. Dlatego też wizyta w kinie w przypadku jego kolejnego dzieła była obligatoryjna.
Zasiadłem w kinowym fotelu, skupiłem wzrok na ekranie i… wow! Początek nawiązujący do klasycznego westernu, pastelowy pietyzm w budowaniu scenografii oraz osadzenie akcji w złotej erze amerykańskiego konformizmu. Mijały kolejne minuty, a mój zachwyt dość szybko ustąpił znudzeniu, by finalnie przeistoczyć się w czystą irytację. A wiecie co? Minęła może połowa filmu! Pisząc tę recenzję, drugi dzień po seansie, nie jestem nawet w stanie szczerze stwierdzić, o czym była ta historia, więc w kolejnym akapicie zawrę to, co jeszcze nie wyparowało z mojej nabrzmiałej od mnogości postaci i kolorów głowy.
To szkatułkowa opowieść o wyimaginowanym miasteczku zwanym Asteroid City ulokowanym gdzieś na środku amerykańskiej pustyni, gdzie testuje bomby atomowe. Jest rok 1955, miasto szczyci się słynnym zabytkiem, kraterem będącym pamiątką po miejscu, gdzie kiedyś spadł meteor, oraz knajpą sprzedającą szejki truskawkowe. Jest to również sceneria serialu telewizyjnego o nazwie Asteroid City, stylizowanego na stare odcinki kultowej Strefy Mroku (1959-2003), który jest nam przedstawiany jako pełnometrażowy film zatytułowany Asteroid City.
W sumie ani rzeczywistość zza kamery, ani rzeczywistość przed kamerą, ani ta zza ekranu kina, nie mają sensu, rozbijając się o głupią, kreskówkową historię i często ledwo muśnięte scenariuszem postacie. Anderson stara się nam dać swoim filmem jakąś abstrakcyjną meta komedię, podobnie jak większość jego ostatnich filmów, zamkniętą w antologicznej zbiórce mniejszych historii. Całość opowiedziana zostaje przez narratora granego przez Bryana Cranstona, a jak się okazuje, wyszła ona spod palców słynnego dramaturga Conrada Earpa (Edward Norton). Rozsławione uderzeniem asteroidy miasteczko staje się miejsce targów naukowych dla dzieci. Dzieci oraz ich rodziny przybywają do pustynnego odludzia i parzą się niczym żaby w stawie w mnóstwie wątków, dziwacznych dialogów i wymuszenie alegorycznych scen.
Anderson po prostu pociągnął palcem po liście modnych i popularnych aktorów, mając na uwadze pewnie tylko jedno kryterium – „kto powiedziałby „nie” Wesowi Andersonowi?”. Najbardziej nietypowa i zarazem najciekawsza rola w Asteroid City należy do Toma Hanksa, który zdaje się zastępować regularnego w filmach Wesa Billa Murraya. Rola Hanksa ma wszystkie znamiona postaci napisanej dla Murraya i nie jest to zbyt naciągana teoria, biorąc pod uwagę, że Anderson sprowadził do tego filmu wszystkich swoich stałych bywalców, choćby Jasona Schwartzmana i Jake’a Ryana. Ale ta imponująca obsada jest trochę naciągana, bo wiele z nazwisk pojawia się w filmie dosłownie na sekundy, więc trzeba mieć często sprawne oko, by takiego Goldbluma w ogóle dostrzec gdzieś na drugim planie.
Znajdźmy jednak jeden świeży cukierek w tej całej beczce wymuldanych landrynek. Są to oczywiście zdjęcia i scenografia, która jak zawsze u Andersona, zachwyca. Film ten zdecydowanie lepiej ogląda się jako statyczne obrazy, niż jako dzieło kinowe, a to chyba nie świadczy o nim dobrze w kontekście jego docelowego przeznaczenia. To jak zaglądanie przez lupę na makietę z jeżdżącą lokomotywą jakiegoś chorobliwego pasjonaty, który godziny spędzał na malowaniu figurek i ustawianiu malutkich kaktusów. Tej atmosferze dziwności wtóruje wręcz robotyczna gra aktorska, która każe swoim postaciom wymawiać dialogi z ekspresją sklepowego manekina. Mi to wszystko jakoś grało ze sobą i nawet się podobało, w końcu siedząc w kinie tyle czasu, trzeba było znaleźć coś, co pozwoli wytrzymać jeszcze trochę.
A jak już wspomniałem, film, mimo że trwa niecałe dwie godziny, dłużył mi się niemiłosiernie. Może to przez te bełkotliwe dialogi, z których koniec końców nic nie wynika, ograniczone miejsce akcji, które z czasem zaczyna nużyć i rozbicie historii na jakieś warstwy, będące w zamyśle zabawą w meta komentarz na temat sztuki ogółem. W sumie nie wiem nawet, czy nie podszedłem do jedenastego już filmu Andersona z jakąś dziwną nadzieją, że da mi drugich Kochanków z Księżyca. Moonrise Kingdom (2012), wiedząc, jak bardzo skonfundowanym zostawił mnie jego poprzedni Kurier Francuski z Liberty, Kansas Evening Sun (2021). Jako ciekawostkę dodam, że w Asteroid City znajduje się małe nawiązanie do tamtego filmu, więc bądźcie czujni.
Opisywany tutaj film okazał się dla mnie niestety dziełem niewartym całej tej fatygi pójścia do kina, a szkoda, bo mimo wszystko cenię wciąż Andersona za jego wcześniejsze dokonania. To może dobra okazja dla wspólnej masturbacji ludzi, którzy słowo „wizjoner” mylą notorycznie z terminem „pretensjonalny”. I myślę, że do takiej orgii z chęcią dołączyłby się sam reżyser! Ja niestety zostałem z poczuciem znużenia, rozkojarzenia i lekkiego zażenowania faktem, że dziś wystarczy dać ludziom coś, co jest nastą już inkarnacją swojego stylu, by wciąż odcinać od niego kupony. Aż do śmierci chyba Wes będzie dawał nam co kilka lat swój film, który będzie taki sam, jak poprzedni, i znajdą się ludzie, którzy będą piać przy tym z zachwytu. Na całe szczęście nikt im tego nie zabrania.
Oryginalny tytuł: Asteroid City
Produkcja: USA, 2023
Dystrybucja w Polsce: uip.com.pl
Życiowy przegryw, który swoje kompleksy leczy wylewaniem żalu w internecie. Nie zawsze obiektywnie, ale za to szczerze.