Człowiek z głębokiej rzeki (1972)

Jak pisałem w swoim felietonie Spaghetti z wkładką – czym jest włoskie kino kanibalistyczne?Człowiek z głębokiej rzeki włoskiego reżysera Umberto Lenziego inspirowany był amerykańskim westernem Człowiek zwany koniem z 1970 roku. I choć Lenzi nie miał intencji rozpoczęcia boomu na brutalne kino kanibalistyczne, pewna estetyka jego produkcji ustawiła sztandarowe elementy produkcji, które nadeszły po nim. Zielona dżungla, kanibalizm zamieszkujących ją autochtonów i ekranowe okrucieństwo wobec zwierząt, brzmi znajomo?

Mający swoją premierę na osiem lat przed niesławnym Cannibal Holocaust Ruggero Deodato, film Lenziego nie może równać się pod względem obrazowania przemocy praktycznie z żadną produkcją, która przyszłą bezpośrednio po nim. W zasadzie sam kanibalizm stanowi tutaj jedynie mały element całej fabuły, a całą produkcję można nazwać raczej kinem romantyczno-przygodowym, aniżeli jakimś brutalnym kinem eksploatacji czy broń Boże horrorem!

John Bradley, grany przez Ivana Rassimova, jest fotografem, który wyrusza w podróż do mało znanej części lasu deszczowego. Kiedy jego przewodnik ginie w tajemniczych okoliczność, biały fotograf zostaje schwytany przez tubylców i postawiony przez obliczę córki wodza wioski, graną przez Me Me Lai. Większość filmu skupia się na rozwoju tej relacji. Jak się jednak okazuje, jest to tylko cisza przed burzą, ponieważ sąsiednie plemię praktykujące wciąż mroczną sztukę kanibalizmu postanowiło ingerować w ten jakże egzotyczny romans.

Traktowany jako pierwszy z trylogii filmów poruszających tematykę kanibalizmu nakręconych przez Lenziego Człowiek z głębokiej rzeki jak już wspomniałem, jest produkcją bardzo łagodną. Niby znajdziemy tutaj sekwencję usuwania języka, jakąś walkę na ostre przedmioty i tę widniejącą na plakacie, tajemniczą machinę tortur. Są też sceny mordowania zwierząt i w zasadzie to one stanowią tę najbardziej brutalną stronę filmu, gdyż cała reszta zmieściłaby się nawet w ramach współczesnego kina przygodowego dla prawie całej rodziny. Ale jeśli już mam szukać pierwiastka obrzydliwości w dziele Umberto, to znalazłbym go gdzieś zupełnie indziej.

Biały człowiek traktowany z nabożną czcią, bo początkowo Bradley brany jest za lokalnego bożka, i będący obiektem pożądania wszystkich miejscowych piękności brzmi jak wyjątkowo rasistowska fantazja. Pomijam fakt, że nasi tajlandzcy autochtoni przedstawieni są tutaj jako wyjątkowe dzikusy, ludzie pierwotni, którzy pomimo całkiem nieźle zagospodarowanej przestrzeni, wydają się żyć wedle prehistorycznych prawideł. Nie sposób opisać ich językiem współczesnej antropologii, gdyż stanowią oni archaiczne wyobrażenie na temat ludów zamieszkujących niezurbanizowane zakątki Ziemi.

Ale intencjonalny czy też nie, rasizm stanowi pewien znak tamtych czasów i myślę, że możemy spuścić na niego pewną zasłonę milczenia. Bo jakże wypada sam film? Ano zaskakująco nieźle! Było to mój drugi seans i powiem szczerze, zapamiętałem go o wiele gorzej! Może dlatego, że oglądałem go wtedy w okresie, w którym łykałem kolejno wszystkie produkcji z nurtu włoskiego kina kanibalistycznego i ten jako prekursor minął się z moimi oczekiwaniami. Akcja jest nawet wartka, historia w pewnej swej uniwersalności wciąga, Dzisiaj uważam nawet za miłą odskocznię włoski film, skupiony bardziej na życiu w egzotycznym lesie, aniżeli na rzezi i ciągłym przekraczaniu granicy.

No i ja zawsze miałem jakąś słabość do tego, jak portretowana jest dżungla w tych wszystkich włoskich filmach. Jednocześnie piękna, surowa, dzika i niebezpieczna tajlandzka przyroda stanowi wielki plus Człowieka z głębokiej rzeki, który na poziomie estetycznym okazuje się filmem niezwykle żywym i kolorowym. Jak pisałem wcześniej, stroje naszych ekranowych Indian zapewne nie mają sensu z punktu widzenia naukowego, ale przynajmniej ich głębokie kolory i bogate zdobienia bardzo ładnie prezentują się w kadrze.

Szczerze myślę, że Człowiek z głębokiej rzeki nie musi być traktowany tylko jako ciekawostka dla osób, które interesują się włoskim kinem kanibalistycznym i inną ekstremą z tego właśnie kraju. Oczywiście nie jest to dzieło wybitne i w większości podejmowanych przez siebie tematów mocno naiwne, jednak dla mnie jest co najmniej interesujące. Jak na swój niski budżet, Umberto Lenzi zaskakująco dobrze radzi sobie na reżyserskim stołku, trzymając dobre tempo, a nieco dokumentalny charakter sprawia, że naprawdę łatwo jest poczuć więź z tymi postaciami. Jeśli ktoś zasiada do niego z chęcią obejrzenia brutalnego spektaklu o jedzeniu ludzkiego mięsa, a wychodzi z poczuciem miłości i wzajemnego szacunku, to chyba dobry znak!

Oryginalny tytuł: Il paese del sesso selvaggio

Produkcja: Włochy, 1972

Dystrybucja w Polsce: BRAK

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *