Nowe przygody Ant-Mana i Osy to pierwszy film od stajni Marvela, na który świadomie nie poszedłem do kina. I to nie tak, że nie lubię tej postaci, bo moim Paul Rudd wniósł wiele fajnego do tego superbohatera bocznego toru. Skutecznie zniechęciła mnie lawina negatywnych opinii o tym, jak bardzo słaby jest to film. Dlatego też spokojnie poczekałem sobie na dobry moment, żeby obejrzeć go sobie na spokojnie w domu. W końcu, jeśli cała ta krytyka okazałby się słuszna, nie będę żałował kasy na wyprawę do kina. I wiecie co? Zaoszczędziłem trochę pieniążków na piwko.
Kwantomania to przykry przykład tego, w jak bardzo złym momencie znajduje się teraz Disney ze swoim Marvel Studios. Coś, co było skutecznie i konsekwentnie prowadzone od 2008 roku, piętnaście lat później popada w ruinę fuszerki, totalnego wypalenia formuły oraz coraz to gorszej jakości, jeśli chodzi o aspekty produkcyjne. Przysłowiowy gwóźdź do trumny będący dowodem, że wielkie korporacje wpychające wszędzie swoje klejące się od hajsu macki to nic dobrego. Nawet dla filmu o gościu, którego super moc polega na zmniejszaniu się do rozmiarów tytułowej mrówki.
Film otwiera się przedstawieniem Ant-Mana, czyli prywatnie Scotta Langa (Paul Rudd), jako kochającego życie celebryty, podpisującego własne książki i cieszącego się czasem spędzonym ze swoją nową rodziną, Hope/Osą (Evangeline Lilly), jej rodzicami Janet Van Dyne i Hankiem Pymem (Michelle Pfeiffer i Michael Douglas) oraz córką Cassie (Kathryn Newton). Nastoletnia już córka ma naturalny konflikt ze swoim ojcem, w końcu poprzez znane z poprzednich filmów pstryknięcie Thanosa nie mógł on spędzić z nią jakże ważnego w naszym życiu okresu – dorastania.
Cassie poszła w ślady swojego przyszywanego dziadka Hanka i opracowała technologię, która może wysyłać sygnały i skanować sferę kwantową, co skutkuje wessaniem całej familii właśnie do tego dziwacznego świata. Okazuje się on wielokulturową, bujną rzeczywistością, w której egzystuje ze sobą wiele mniej lub bardziej rozwiniętych cywilizacji. Nad wszystkim góruje jednak mroczne imperium pod panowaniem Zdobywcy, tajemniczego imperatora mającego nadnaturalne moce, z którym walczy rozsiany po Kwantomanii ruch oporu. Brzmi znajomo? Jeśli nie, odsyłam do Nowej Nadziei (1977).
Wszystko w tym filmie od początku do końca wydaje się fałszywe oraz płaskie, wizualnie niedopracowane i narracyjnie bezcelowe. Przygnębiające jest obserwowanie, jak tak wielu utalentowanych aktorów przedziera się przez swoje martwe krajobrazy nakręcone na zielonym. Być może koncepcyjnie świat Kwantomanii może wydawać się interesujący, w końcu to kraina, w której nasza wyobraźnia może pójść w dowolnym kierunku. Niestety, twórcy poszli drogą avataropodobnego krajobrazu, często nawiązując bezpośrednio do tego, co widzieliśmy w filmach z serii Gwiezdnych Wojen. Niestety, ze wszystkiego bije także rażąca w oczy sztuczność, a nawet najszerszy plan zdradza, że nasi aktorzy stali w ciasnym pomieszczeniu z greenscreenem. Niech stemplem jakości efektów specjalnych tej produkcji będzie niejaki MODOK, jeśli nie wiecie, wpiszcie sobie w wyszukiwarkę…
Pozytywnie wybija się tutaj Jonathan Majors jako Kang Zdobywca i równocześnie nadchodzącego zagrożenie dla całego uniwersum w stylu nadchodzącego Thanosa. Gość ma fajną charyzmę, warsztat aktorski i myślę, że może stanowić ciekawego antagonistę dla przyszłych zmagań naszych filmowych herosów. Bo trzeci Ant-Man stara się w jak najbardziej bombastyczny sposób poszerzyć całe uniwersum, przez co mimo swojej marnej jakości, jest on niezwykle ważny dla kanonu. Czy to dobry kierunek? Nie wiem, szczerze już mam to gdzieś i bardziej liczę na jakieś pojedyncze, dobre filmy, niż branie tego jako elementy skrzętnie układanej mozaiki. A ta produkcja robi tutaj za wyrzyganą fugę.
Historia w Quantamanii od początku jest frustrująco nieciekawa, chyba że jest się oddanym, zagorzałym fanem Marvela. Podejrzewam się, że kryją się w niej liczne schowane w zakamarkach kiczowato lśniącego wizualnie świata. Ale śledzenie całej fabularyzowanej ekspozycji jest zbyt wyczerpujące, aby poświęcić więcej energii na podążanie za tym, jak wszystko i wszyscy są ze sobą spowinowaceni. Reżyser Peyton Reed (który również kierował dwoma pierwszymi filmami o Ant-Manie), podobnie jak inni reżyserzy MCU, wykonał przyzwoitą robotę, czyniąc te filmy zrozumiałymi dla większości widzów. Jednak w miarę trwania serii misja ta stawała się coraz trudniejsza, a wpychanie się żądnego grosza korpo musi być uczuciem naprawdę uciążliwym.
Plotki głoszą, że Rudd i Reed chcieli filmu bardziej przyziemnego, skupionego na relacji nieobecnego ojca z dojrzewającą córką. Co z tego zostało? No nic, chyba że można podciągnąć pod to jednowymiarową, fatalnie napisaną postaci córki naszego bohatera. Kwantomania jest jednym z najgorszych filmów Marvela, choć co trzeba mu przyznać, nie zanudził mnie aż tak bardzo, jak Wokanda w moim sercu (2022). Ale czy to wystarczy, bym z czystym sercem zarekomendował Wam ten film? No nie wiem, bo najwięcej wyciągną z niego ci, którzy lubują się w nagonce produkcji Marvela jako bezmyślnej papki. Tutaj będą mieć po prostu dobry grunt pod głoszenie swojej tezy.
Oryginalny tytuł: Ant-Man and the Wasp: Quantumania
Produkcja: USA, 2023
Dystrybucja w Polsce: disneyplus.com
Życiowy przegryw, który swoje kompleksy leczy wylewaniem żalu w internecie. Nie zawsze obiektywnie, ale za to szczerze.