Jakież było moje zdziwienie, kiedy robiłem mały reaserch na potrzeby tej recenzji, kiedy w kolejnych tekstach czytałem, że Navajo Joe z 1966 roku to jeden z najmniej znanych westernów Sergio Corbucciego. Dla mnie film z Burtem Reynoldsem był, odkąd pamiętam, właśnie tym drugim, najbardziej rozpoznawalnym filmem tego twórcy zaraz po jego klasycznym Django (1966). No ale cóż, jak widać, moja znajomość gatunku jest taka, że sam się dziwię, że mam czelność o nim pisać!
Na to, że film ten w mojej głowie jawi się jako bardziej znany, niż jest w rzeczywistości, składa się wiele elementów. Pomijając już fakt, że Quentin Tarantino wspominał go jako jedną z inspiracji do swoich Bękartów wojny (2009), w obsadzie jest przecież cholerny Burt Reynolds! Oczywiście aktor ten odcina się od filmu, nazywając go najgorszym projektem, w jakim przyszło mu wziąć udział i miał on miejsce przed jego wiekopomnym występem w Uwolnieniu (1972), więc wówczas nie był on gwarantem wielkiego sukcesu. Dzisiaj to nazwisko, którym film ów można skutecznie reklamować.
Zawsze też lubiłem historię opowiedzianą przez Corbucciego. Jest ona w zasadzie prosta, ale mocny akcent rdzenny nadaje jej posmaku czegoś bardziej zniuansowanego, aniżeli przeciętna końska opera. Grupa gwałcących i plądrujących Pogranicze banitów na czele z nikczemnym Duncanem (Aldo Sambrell) spiskuje, by obrabować lokomotywę z funduszem pewnej małej mieściny. W ich bucie tkwi jednak kamień w postaci Joe (Reynolds), wojownika Navajo szukającego zemsty za morderstwo żony z rąk Duncana.
W trakcie trwania filmu Joe kradnie pociąg z kasą, sprzedaje swoje usługi bycia ochroniarzem mieszkańcom miasta Esperanza, dokąd zmierzają przestępcy i przystępuje do dziesiątkowania złoczyńców jeden po drugim, czego kulminacją jest pojedynek między bohaterem a jego nemesis. Nic odkrywczego, ale etniczne aspekty głównego bohatera są miłym urozmaiceniem w nurcie, w którym to rdzennych mieszkańców traktuje się zazwyczaj w roli morderczych dzikusów. Oczywiście pomalowana gęba Reynoldsa to obrzydliwy pokaz redface’a, ale spuśćmy na to zasłonę milczenia.
Rytm zemsty wybija ikoniczna już dla mnie partytura Ennio Morricone (pod pseudonimem Leo Nichols), którą wspomniany Tarantino wykorzystał w swoim Kill Bill (2003). Z taką ścieżką dźwiękową człowiek od razu łapie klimat i chłonie cały ten suchy, spalony słońcem klimat, jaki oferują przepiękne zdjęcia. A te są na tyle różnorodne, że trudno mówić tutaj o jakimś estetycznym znużeniu. Od szerokich planów prezentujących bezkresne pustkowie po dziwaczne, zniekształcone zbliżenia na twarze postaci w osobliwych miejscach jak pełna ludzkich czaszek kryjówka głównego bohatera. To coś, czego raczej nie odważyliby się ówcześni amerykańscy twórcy.
To też główna różnica odcinająca go poniekąd od filmów Sergio Leone. Tam, gdzie Leone stawiał na barokowy wręcz charakter budowania przestrzeni w swoich filmach, Corbucci nie patyczkuje się, oferując widowni żywy, żwawy niczym koń i rwany montaż oraz dość wartkie tempo akcji. Nie jest to może natężenie akcji jak z filmów mających nadejść dwadzieścia lat później, bo Navajo Joe wciąż bliższy był klasycznym westernom z lat 50., ale porównywanie go do wspomnianych dzieł Leone to jak kazać się ścigać na czas żółwiowi i królikowi.
Asystentem Corbucciego przy produkcji filmu był Ruggero Deodato, czyli gość, który dał światu jeden z najbardziej brutalnych filmów w historii, Cannibal Holocaust (1980). I jego umazaną krwią dłoń czuć w Navajo Joe praktycznie od samego początku, bo film ma kilka naprawdę brutalnych, niepatyczkujących się z widzem momentów. Skalpowanie, wycinanie symbolu Navajo na czole czy liczne rany postrzałowe nie szczędzą nam czerwonej farby, co niejako wpisało się w tradycję westernu ze stolicy pizzy i makaronu. Co prawda do poziomu zapominanego już Cut-Throats Nine (1972), ale miłośnicy ekranowej przemocy powinni być usatysfakcjonowani.
Jeśli choć w minimalnym stopniu interesujecie się nurtem, jakim jest spaghetti western, to Navajo Joe znacie. Dla tych, którzy nie kojarzą filmów o Dzikim Zachodzie kręconych przez Włochów, będzie to, myślę dobry wstęp, by tematu liznąć. Nie jest on gatunkowo zbyt ciężki, ma znaną twarz w obsadzie i wartką, uniwersalną akcję. I chyba więcej do dodania nie mam, bo ja po prostu czuję ciarki na plechach za każdym razem, gdy Reynolds przemierza pustkowie na swym rumaku do melodycznego zaśpiewu „Navajo Joe, Navajo Joe”!
Oryginalny tytuł: Navajo Joe
Produkcja: Hiszpania/Włochy, 1966
Dystrybucja w Polsce: amc.com

Życiowy przegryw, który swoje kompleksy leczy wylewaniem żalu w internecie. Nie zawsze obiektywnie, ale za to szczerze.