Synowie miecza (1989)

Kino australijskie zalicza się bodajże do jednego z najbardziej charakterystycznych. Wiele produkcji pochodzących z tego kraju cechuje się specyficznym, trudnym do podrobienia klimatem. Tworzy go mieszanka surowości oraz nieokrzesania. Mają one swoją dziką, nieokiełznaną duszę. I tak samo, jak na Antypodach występują nigdzie indziej nieznane gatunki zwierząt, podobnie kino z tego rejonu świata wyróżnia się oryginalnością.

Jeśli dodać jeszcze do tego australijski akcent mamy istną mieszankę wybuchową, która emanuje swojskim klimatem. Dobrym tego przykładem są Synowie miecza. Ten wyprodukowany w 1989 roku film porównać można do dziobaka, z uwagi na to, że tak samo, jak ten sympatyczny zwierzak, zbudowany jest z kilku, wydawałoby się, niepasujących do siebie elementów.

Głównym bohaterem dzieła jest niejaki Black Alice (Rob Hartley). Jest to lider heavy metalowej grupy, który określa się mianem pacyfisty. Stoi to niejako w sprzeczności z jego posturą oraz image’em, jak również krwawymi wizjami, w których rozstrzeliwuje niewinnych biznesmenów. Akcja filmu dzieje się w dystopicznej przyszłości, w której rządy sprawuje faszystowska organizacja.

Porywa ona Alice’a, aby poddać go pewnym eksperymentom. W ich wyniku mężczyzna przenosi się w przyszłość. Jak się okazuje, ludzkość zniszczona została przez nuklearną wojnę. Świat ten zamieszkują jedynie przypominające barbarzyńców niedobitki. Przy ich pomocy Alice spotyka szalonego, nieśmiertelnego naukowca. Razem postanawiają oni przenieść się z powrotem w przeszłość i zapobiec wydarzeniu, które bezpośrednio wpłynęło na wybuch wojennej zawieruchy.

Synowie miecza to dziecko Gary’ego L. Keady. Jest on reżyserem, jak i autorem scenariusza obrazu. Dodatkowo pokusił się także o napisanie piosenek wykorzystanych w filmie. Produkcja to prawdziwy gatunkowy miszmasz. Zawiera elementy science fiction, fantasy, komedii czy wreszcie musicalu. Wszystko to w steampunkowej stylistyce post-apokaliptycznego świata. W główną rolę wcielił się prawdziwy australijski wokalista i sam śpiewa wszystkie utwory.

Posiada on charakterystyczny, skrzeczący głos, który jednak nie wyróżnia go zbytnio spośród całej masy podobnych artystów. Do tego jest dość brzydki, ma pooraną twarz i sprawia wrażenie wiecznie brudnego i spoconego. Nie jest to jegomość, z którym chciałoby się wejść w bliższą interakcję. Podobnie z resztą jak pozostałe postacie. Przestrzeń filmu jest bowiem wypełniona przez różnorakie dziwolągi. Można śmiało powiedzieć, że nie ma tam jednej zwyczajnej osoby. Takie jednak zapewne było założenie i jest to jedna z zalet produkcji.

Najważniejszą jednak cechą, jaką dysponuje dzieło Keady’ego jest dystans. Film nie traktuje sam siebie poważnie. I to na całe szczęście, bo dzięki temu jest znośny. Bije od niego to australijskie poczucie humoru i luz. Posiada kilka naprawdę zabawnych momentów. Należy jednak być bardzo uważnym, by je wyłapać. Żarty rzucane są tutaj mimochodem, co świadczy o tym, że reżyser miał pełną świadomość tego, co robi. Synowie miecza to prosta i lekka rozrywka.

Na pewno trafi w gusta fanów ciężkich brzmień i innych metalheadów. Jest to kuriozalna jazda bez trzymanki, czerpiąca garściami z australijskich tradycji kina pogranicza na czele z Mad Maxem (1979), pełna groteskowych osobników. Jedyne czego można żałować to, że nie została okraszona bardziej angażująca fabułą oraz lepszym rysem psychologicznym postaci. Sprawia on wrażenie, jakby powstał bardziej jako autopromocja Czarnego Alicja, mająca ukazać go w samych superlatywach. Ta swoista prywatna inicjatywa twórców zdaje egzamin jako prostolinijny zapychacz czasu.

Oryginalny tytuł: Sons of Steel

Produkcja: Australia, 1988

Dystrybucja w Polsce: BRAK

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *