Z serialami mam ten problem, że ciężko mi się w nie wgryźć, zwłaszcza kiedy widzę, że dana seria zamyka się w dwucyfrowej liczbie odcinków trwających ponad godzinę. Zwyczajnie szkoda mi na nie czasu i mam trudności z utrzymaniem uwagi. Zwłaszcza że własne doświadczenie utwierdziło mnie w przekonaniu, że trudno jest twórcom utrzymać równy poziom przez horrendalna liczbę epizodów. A jeśli dodamy do tego logo studia A24, ekscentrycznego twórcę znanego ze swojego osobliwego poczucia humoru i estetyki, to zbiera mnie na nudności.
Co zatem sprawiło, że The Curse Nathana Fieldera i Benny’ego Safdie to mój absolutny kandydat do miana serialu roku 2024? Produkcja tak dobra, że w przerwie między transmisją pierwszej i drugiej połowy bez wahania sięgnąłem po poprzednie dzieło jej twórcy? Patrząc przecież chłodnym okiem, wygląda ona na coś, co totalnie leży poza moim kulturowym radarem. Chyba odpowiedź jest bardziej skomplikowana niż stwierdzenie, że po prostu serial trafił w moje gusta.
Asher (Fielder) i Whitney (Emma Stone) są młodym małżeństwem i mieszkają w Españoli, zróżnicowanym etnicznie mieście robotniczym w północnym Nowym Meksyku. To właśnie tam mają nadzieję rozpocząć ekologiczną „rewolucję” za pomocą pilotażowego programu HGTV Flipanthropy, który koncentruje się na budowie oraz sprzedaży eleganckich i zrównoważonych domów zaprojektowanych przez Whitney. Jak sugeruje tytuł programu, młodzi ludzie są przekonani, że przyciągnięcie do Españoli kupców spoza miasta i ekskluzywnych firm ostatecznie pomoże społeczności – mimo że większość obecnych mieszkańców z trudem wiąże koniec z końcem. Jak Asher wyjaśnia lokalnej reporterce telewizyjnej Monice Perez (Tessa Mentus): „Naprawdę wierzymy, że gentryfikacja nie musi być rywalizacją zwycięzców i przegranych”.
Jednak para uparcie nie chce przyznać, że wiara w coś nie czyni tego faktem. Whitney na przykład woli wierzyć, że ludzie nie będą doszukiwać się powiązań między jej przedsięwzięciami na rynku nieruchomości w Españoli a działalnością jej rodziców, Paula (Corbin Bernsen) i Elizabeth (Constance Shulman), których „Santa Fe Reporter” nazwał „władcami slumsów”. Tymczasem producent Flipanthropy, Dougie (Safdie), weteran branży reality show, nieustannie podżega swoje gwiazdy do eskalacji wewnętrznego konfliktu, namawiając, a to Ashera, a to Whitney, aby ci wylewali na siebie brudy przed kamerą.
Tym, za co absolutnie pokochałem The Curse oraz inne dzieła Nathana Fieldera jest poczucie humoru. To, zupełnie tak samo, jak i praktykowane przeze mnie w prawdziwym życiu, polega na wpychaniu ludzi mimo ich woli w sidła dyskomfortu, żenady, zakłopotania i popularnego wśród dzieciaków terminu cringe. Oglądanie serialu to z jednej strony męka, ale taka działająca (przynajmniej u mnie) na zasadzie sadomasochizmu. Po prostu chciałem zobaczyć, jak daleko jeszcze twórcy będą umieć wyciągnąć mnie poza moją stateczną, ciepłą strefę komfortu. I z każdym kolejnym odcinkiem udaje im się to lepiej! Od małych detali jak przerażająca, przypadkowa kobieta świdrująca wzrokiem widza podczas jednej z rozmów czy całych scen skonstruowanych wokół poczucia niepokoju – pamiętna wizyta u kręgarza jednego z „podopiecznych” naszych bohaterów.
Ale tak, jak i w fantastycznej Próbie generalnej (2022), także tutaj nie mamy tylko do czynienia z psychologiczną zabawą względem widza przypominającą tego kota, co to przesuwa szklankę na kraniec stołu. Serial ten podnosi głos w sprawie elementarnych problemów społeczeństw ponowoczesnych, takich, jak rozwarstwienia i napięcia międzyklasowe, wykluczenie, odrzucenie dziedzictwa kulturowego czy skodyfikowane do tradycyjnych norm relacje partnerskie. Whitney i Asher nie są małżeństwem idealnym, nie są nawet w gruncie rzeczy dobrymi ludźmi, choć w medialnej kreacji bardzo by chcieli na takowych wyglądać. Są deweloperami, ludźmi, którzy myśląc o tym, że służą społeczności, zbijają swój własny kapitał. Czym różni się Whitney od swoich rodziców prócz tego, że swoje bezwzględne działania potrafi ubrać w ideologicznie ładne, aczkolwiek wyświechtane hasła?
Skoro już przy bohaterce Stone jesteśmy, to muszę również powiedzieć, że Emma zalicza tutaj swój kolejny, aktorski szczyt. Jest totalnie hipnotyzująca jako Whitney, tworząc postać tak samolubną, a jednocześnie rozpaczliwie pragnąca aprobaty, że jest prawie nie do zniesienia. Fielder i Safdie, którzy są współautorami każdego odcinka, w większości scen wplatają pełne napięcia pauzy, a w każdym milczeniu Stone przekazuje lawinę emocji i mentalnych machinacji. Podważając swój charakterystyczny wyraz sarnich oczu, aktorka czyni Whitney zarówno żałosną, jak i niezachwianie niesympatyczną. To kobieta, która upiera się, aby każdą iskierkę międzyludzkiego połączenia przemienić w kolejny moment dbania o wizerunek publiczny.
The Curse to nie jest serial, który stanie się viralem na wzór tych wykalkulowanych taśmówek od Netflix. To dzieło w pełni autorskie, inne i jeśli nie zapoznaliście się z wcześniejszą twórczością Fieldera, absolutnie nowatorskie. I choć stanie się ono zapewne kultowe wśród mądrych hipsterów z internetu, którzy to na wszystkie możliwe sposoby będą nam tłumaczyć jakże odjechane zakończenie, ja zostanę przy swoim, twierdząc, że na każdym poziomie serial ten dostarcza mi wszystkiego tego, czego od kultury oczekuję. Niczym wizyta w gabinecie luster wykrzywia on nas, współczesne społeczeństwo, zmuszając do refleksji na temat tego, czy jesteśmy na dobrej drodze. Do czego? Na to pytanie już musicie odpowiedzieć sobie sami.
Oryginalny tytuł: The Curse
Produkcja: USA, 2023
Dystrybucja w Polsce: skyshowtime.com

Życiowy przegryw, który swoje kompleksy leczy wylewaniem żalu w internecie. Nie zawsze obiektywnie, ale za to szczerze.