Ponieważ nie mam znajomych, udałem się samotnie do Dąbrowy Górniczej na seans grupowy produkcji nominowanych w tym roku do Oscara w kategorii najlepszy aktorski film krótkometrażowy. Miejscem akcji tego wydarzenia była naczelna placówka kulturowa miasta, a mianowicie Pałac Kultury Zagłębia.
Ta monumentalna budowla oprócz sali teatralnej posiada także kinową, która jest bardzo kameralna, lecz komfortowa. Dobrze, że udało się ją tam wcisnąć, bo daje to dodatkową możliwość lizania sztuki dla zagłębiowskich autochtonów. Tym razem na afiszu znalazły się fabularne krótkie metraże, które w tym roku miały wątpliwy zaszczyt być desygnowane do bezwartościowej nagrody zwanej potocznie Oscarem, przyznawanej przez Amerykańską Akademię Sztuki i Niewiedzy Filmowej. Jest to pozbawiona honoru organizacja przestępcza zajmująca się zwalczaniem sztuki filmowej i dobrego gustu. W jej skład wchodzi prawie 10 osób związanych sznurem od żelazka.
Akademia znana jest na całym osiedlu przede wszystkim poprzez doroczne rytuały karania najlepszych twórców i nagradzania najgorszych. W tym roku nadesłano propozycje z całego świata, od USA po Kanadę. Oprócz mnie świadkami tej istnej orgii różnorodności były prawdziwe tłumy, w postaci kilku osób. Niestety część z nich postanowiła w trakcie seansu pokazywać sobie nawzajem zdjęcia dzieci na telefonie. Ogólnie jednak obyło się bez większych ekscesów – nikt się nie obnażył ani nikt nie chrapał. Zapadła ciemność, a na ekranie zaczęły pojawiać się obrazy.
Później (2023), reż. Misan Harriman
Na pierwszy ogień poszła brytyjska propozycja o nazwie Później. Jest to opowieść o człowieku, który w wyniku ataku szaleńca stracił wszystko i została mu tylko jazda na taksówce. Żeby tego było mało, to jego pasażerowie nie umieją trzymać buzi na kłódkę i załatwiają swoje prywatne sprawy miejscu pracy bohatera. Jedno z takich spotkań kończy się dla niego załamaniem nerwowym. Ta skromna produkcja opowiada o traumie wywołanej stratą oraz o próbie poradzenia sobie z nią. Ponoć na wszelkie rozterki najlepsze jest rzucenie się w wir pracy. Takie zasady przynajmniej panują w Finlandii. Ta zasada zdaje się również przyświecać protagoniście Później. Swoją drogą polska wersja tego tytułu, jak to niestety często bywa, nie oddaje sensu fabuły. Sam obraz zaś cierpi na brak jakiejś konkretnej puenty oraz mocniejszego finalnego akcentu. Nie udaje mu się także w pełni zaangażować widza, tak by naprawdę przejął się losami postaci. Nie wychodzi poza ramy przyzwoitego kina obyczajowego.
Czerwony, biały, niebieski (2023), reż. Nazrin Choudhur
Druga na liście był amerykański dramat, który wrzuca trylogię Kieślowskiego do jednego wora i umieszcza w swym tytule od razu wszystkie trzy jej kolory. Film zaczyna się od ujawnienia wyników testu ciążowego, który przeprowadza główna bohaterka, samotna matka dwójki dzieci. Z uwagi na trudną sytuację materialną, kobieta decyduje się na zabieg aborcji. Tak przynajmniej pozwala nam wierzyć reżyser. Stonowane tempo wciąga nas niejako w pułapkę spokoju, który zmącony zostaje finałowym twistem. Jest to kolejna kameralna produkcja, która opiera się na prostych środkach wyrazu. Ponownie mamy tu do czynienia z porządnym kawałkiem obyczajowego dramatu. Porusza on bardzo trudny temat w sposób taktowny i zarazem poruszający.
Kawaler fortuny (2022), reż. Lasse Lyskjær Noer
Do grona nominowanych dostał się także duński obraz Kawaler fortuny. Jego bohaterem jest Karl, który udaje się do domu pogrzebowego na ostatnie pożegnanie swojej zmarłej żony. Ma on jednak duże problemy z uniesieniem wieka trumny i skonfrontowania się z nieboszczką. Zamiast tego woli naprawić niedziałającą w pomieszczeniu lampę. To również mu się nie udaje. Udaje się więc do kibla, by odsapnąć, a tam przyczepia się do niego pewien człowiek o imieniu Torben. Jest to początek nietypowej znajomości, która jest formą oczyszczenia dla obu mężczyzn. Ponownie mamy tu do czynienia z filmowymi smutami, ale jednak jakby w lżejszej formie. Jest tu nawet miejsce dla szczypty humoru utrzymanego w odcieniach czerni. Obraz scharakteryzować można jako koleją opowieść o stracie, tym bardziej jednak mniej drastycznej. W przypadku duńskiej produkcji nacisk położony jest bardziej na kwestię przemijania i starości. Stara się ona uświadomić nam, że lepiej okazywać bliskim czułość za życia, niż gdy już leżą pożółkłe w grobie.
Invincible (2022), reż. Vincent René-Lortie
Kanadyjska produkcja Invincible oparta jest na prawdziwych wydarzeniach. Z napisów końcowych wywnioskować można, że twórca znał osobiście bohatera obrazu i postanowił oddać mu hołd w postaci filmu. A protagonistą tym jest nastoletni Marc, który przebywa w poprawczaku. Nie wiemy, jak tam się znalazł, ale wiadomo, że przysługują mu przepustki, które wykorzystuje do spotkań z rodziną. Chłopak jest niepokornym i krnąbrnym typem, który nie chce ugiąć się pod zasadami otaczającego świata. Prowadzi to oczywiście do ciągłych kłopotów. Jak się okazuje, Marc ceni sobie wyżej tępy upór niż własne życie. Film ma smutny wydźwięk, lecz nie sposób zadać sobie pytania, jaki sens miała niesubordynacja osadzonego, skoro wszyscy wokół chcieli mu pomóc. Był to typowy przykład buntu dla samego buntu, bez konkretnego powodu. Wiadomo, że nie podobało mu się życie w zamknięciu, ale miał możliwość opuszczania ośrodka. Poza tym prawdopodobnie trafił tam za karę za jakieś wcześniejsze przewiny, więc nie powinien się dziwić, że ograniczono jego wolność. Tak jak wcześniejsi kandydaci, także Invincible stara się wywołać w widzu określoną reakcją, którą ma być rzewny płacz. Robi to przy pomocy tanich chwytów typu ckliwa muzyczka, podczas gdy nie jest to potrzebne, bo same historie są już wystarczająco dołujące.
Zdumiewająca historia Henry’ego Sugara (2023), reż. Wes Anderson
Niejako na deser pokazany został krótki metraż autorstwa znanego i cenionego twórcy, jakim jest Wes Anderson. Ogólnie jest to zdecydowanie najbardziej wypasiona produkcja, w której ujrzeć możemy same znane twarze. W pewnym sensie był to faworyt do wygrania statuetki i rzeczywiście tak też się stało. Pozostali kandydaci prezentowali się przy nim ubogo, jeśli idzie o formę. Nigdy nie byłem fanem Andersona, a z biegiem lat coraz bardziej zaczyna mi on działać na nerwy. Po pierwsze irytująca jest stylistyka jego dzieł, które odznaczają się fikuśną kolorystyką i zmanierowaną symetrią. Jeszcze gorsze są jednak mdłe ujęcia, pozbawione całkiem kontrastu. Obraz wygląda jak przepuszczony przez rozmydloną wodę. Całości dopełnia ultra męczący potok słów lejący się z ekranu. Nie będę się tu rozpisywał o fabule, bo nie ma na to miejsca. Dodam jedynie, że film nie zaskakuje i zawiera wszystko to, czego można się po reżyserze spodziewać i powinien on tym samym zaspokoić gusta jego zagorzałych miłośników.