Polskie kino wojenne ma bogate tradycje. Nasza historia obfituje w słynne bitwy i heroiczne czyny. Nic zatem dziwnego, że filmowcy chętnie sięgają po tę tematykę. Niestety wraz z upływem czasu produkcje te zaliczają znaczący spadek jakości. I tak jak obrazy powstałe w okresie powojennym można stawiać za wzór, tak ich współczesne odpowiedniki często zawodzą oczekiwania. Nader często przekraczają one granice między dobrym gustem, a tandetą.
Uderzają w toporny sposób w patetyczne tony, a gra aktorska pozostawia wiele do życzenia. Negatywnego obrazu uzupełniają wciskane wszędzie na siłę wątki miłosne czy wręcz erotyczne. Zaiste nie jest łatwo nakręcić porządny film wojenny, który byłby jednoczenie realistyczny i angażujący. Najnowszą próbę osiągnięcia tego efektu stanowią Czerwone maki w reżyserii Krzysztofa Łukaszewicza. Dzieło to opowiada o bitwie pod Monte Cassino, czyli potyczce u nas owianej legendą, za granicą jednak jakby zapomnianej. Starcie to jest chyba jednym z ostatnich narodowych batalii, które nie zostało jeszcze zekranizowane.
Kulisy pamiętnego szturmu na okupowany przez Niemców klasztor poznajemy oczami Jędrka (Nicolas Przygoda). Ten młody jeszcze chłopak stara się jakoś przetrwać wojenną zawieruchę. Robi to nierzadko łamiąc obowiązujące prawa. Jego postawa różni się od tej prezentowanej przez otoczenie. Bohater jest bowiem zdania, że przelewanie polskiej krwi w samobójczych misjach na obcej ziemi za przejaw głupoty i frajerstwa. Z wyboru zajmuje się opieką nad zwierzętami.
Woli to od narażania życia za sprawę, której nie uważa za swoją. Jedyne, na czym mu zależy to przetrwanie jego i mu najbliższych. Osobami tymi są brat Stanisław (Szymon Piotr Warszawski) oraz sanitariuszka Pola (Magdalena Żak), do której żywi silne uczucia. Jędrek jest krnąbrny i rogaty. Ciągle ładujący się w tarapaty młokos trafia na front pod skrzydła starego wyjadacza o osobliwym imieniu Redaktor (Leszek Lichota). Pełniąc funkcję pomagiera, poznaje z bliska, czym jest żołnierski znój.
Nakręcenie dobrego, wiarygodnego filmu wojennego to niełatwe zadanie. Jeśli chodzi o polski rynek, to poległo na tym polu wielu autorów. Krzysztof Łukaszewicz nie stanowi tu wyjątku. Jego dzieło posiada bowiem wiele wad. Tym, co rzuca się od razu w oczy, jest niski poziom aktorstwa. Mimo paru znanych nazwisk w obsadzie ten element nie zachwyca. Co ciekawe dotyczy to głównie starszych i doświadczonych aktorów. Młoda warta spisuje się poprawnie, lecz ich starsi koledzy są zwyczajnie drętwi. Odgrywający postacie historyczne Michał Żurawski i Bartłomiej Topa zachowują się nienaturalnie. Są spięci i sztywni, jakby im ktoś wsadził kij, nie powiem gdzie. Leszek Lichota nie jest lepszy mimo usilnych starań wykreowania osoby pełnej luzu i szelmowskiego uroku. Wszyscy oni ograniczają tworzenie postaci ledwie do powtarzanych w kółko manieryzmów. Innym problemem jest przedstawienie walk.
Twórcy naoglądali się chyba Szeregowca Ryana (1998) i postanowili nakręcić sceny batalistyczne z ręki. Problem w tym, że kamera trzęsie się niemiłosiernie, co utrudnia śledzenie akcji. Starcia są także źle zaaranżowane i często nie wiadomo kto kogo i w jakim celu atakuje. Dość powiedzieć, że nie pokazano w ogóle samego zdobycia klasztoru, co było przecież sensem całej operacji. Zamiast ukazania istotnych dla fabuły wydarzeń, bohaterowie tylko nam o nich opowiadają. Jeśli dodamy do tego mnóstwo drobnych zgrzytów jak koślawe CGI, czy niewyraźnie wypowiadane kwestie to kreśli nam się obraz porażki, stojący w opozycji do heroicznego boju polskich żołnierzy. Jedyną zaletą wydaje się ukazane w końcówce zdjęcie twarzy rannego Jędrka, które mogłoby posłużyć za całkiem niezły plakat. Niestety i tym zakresie ludzie odpowiedzialni za powstanie Czerwonych maków poszli w stronę kliszy.
Na seans Czerwonych maków zdecydowałem się, ponieważ zachęcił mnie trailer. Nie jest to częste, więc moje oczekiwania były większe niż zazwyczaj. Niestety produkt końcowy ich nie spełnił. Jest to kolejna nieudana produkcja historyczna osadzona w wojennych realiach, która cierpi na brak angażującej historii i przesyt płaskich bohaterów. Próbuje nieudolnie poruszyć serca widzów, ale efekt tych starań jest nierzadko groteskowy. Opowieść stanowiąca idealny materiał na epicki film została po raz enty zaprzepaszczona.
Zamiast tego dostaliśmy generyczny obraz, który swoją stylistyką przypomina raczej telewizyjna dokudramę, a nie pełnowartościowe dzieło filmowe. Osobiście jestem przeciwny umieszczaniu wątków miłosnych w filmach wojennych i Czerwony maki tylko utwierdzają mnie w tym przekonaniu. Twórcy chcieli chwycić zbyt wiele srok za ogon, lecz nie ustrzegli się przy popadnięcia w zbytnią ckliwość. Przedstawione wydarzenia nie wzbudzają żadnych emocji czy zainteresowania. Tak naprawdę losy bohaterów nie obchodzą nas zbytnio, co w tego typu produkcji jest sporym uchybieniem. Czerwone maki to płaski jak stół twór, który jak się zdaje, powstał tylko po to, by szkoły miały na co iść do kina. Widzom przychodzi zatem wciąż czekać na godną reprezentację dziejów Polski w nurcie kina wojennego.
Oryginalny tytuł: Czerwone maki
Produkcja: Polska, 2024
Dystrybucja w Polsce: kinoswiat.pl