Dawno temu złapałem zajawkę na indiańskie klimaty. Właściwie to powinienem powiedzieć rdzenni mieszkańcy Ameryki, bo słowo Indianie jest już uznawane za niewłaściwe. Tak czy owak, chodzi o ludy zamieszkujące północnoamerykański kontynent, zanim biali dokonali tam tak zwanego wrogiego przejęcia. Nie byłem może jakimś wielkim pasjonatem tej kultury, ale interesowałem się tematem więcej niż typowy zjadacz chleba.
Wpływ na to miała na pewno lektura książki Asfaltowy saloon Waldemara Łysiaka oraz teksty poety Johna Trudella. Doszło nawet do tego, że postanowiłem nawiązać kontakt z organizacją American Indian Movement. Na ich stronie był specjalny formularz kontaktowy, którego jednak nie udało mi się wypełnić. Poległem bowiem na pytaniu „jak pomagasz swojej społeczności?”. Nie umiałem na nie odpowiedzieć, ponieważ nie pomagałem żadnej społeczności. Nie byłem nawet pewien czy jestem jej członkiem i ogólnie obcy ludzie mnie nie interesowali. Tak się skończyła moja współpraca z AIM. Zwróciłem się zatem w stronę polskich „Indian”. Tak, oni istnieją i dwa razy w roku organizują swoje spotkania. Noszą one tradycyjną nazwę pow-wow. Jest to jednodniowy festiwal, podczas którego publika ma okazję zapoznać się z indiańskimi obyczajami w postaci muzyki, tańców i strojów. Ja również postanowiłem odwiedzić tę imprezę. Ponieważ jestem człowiekiem czynu, to zaledwie 15 lat od podjęcia tej decyzji udałem się do Uniejowa, by na własne oczy doświadczyć tego unikatowego wydarzenia.
Uniejów leży w województwie łódzkim, czyli przed denominacją województwem łódzkim. Żeby więc się tam dostać, musiałem skorzystać z kilku przesiadek. Pierwsza część podróży pomijając przymusowe wysłuchanie relacji z wizyty w Ikei, przebiegła bez większych przeszkód, chociaż dla mnie nawet wyjście na śmietnik to spore wyzwanie. Trzygodzinna podróż minęła szybko, ponieważ w jej trakcie usnąłem. Następnie zająłem się bieganiem w te i we wte po łódzkim dworcu w poszukiwaniu postoju taksówek. Ostatecznie dotarłem na kolejnego busa, którym udałem się już bezpośrednio namiejsce akcji. Jak się okazało, ostatni etap mej eskapady obfitował w najwięcej atrakcji. Było ciasno. Kolana dotykały mojego czoła, a kierowca czuł mój ciepły oddech na swoim karku. Moich nozdrzy dobiegał zapach przepoconych ubrań każdej wsiadającej i wysiadającej osoby.
W pewnym momencie nasz szofer postanowił obrać kurs na skrót. W niedługim czasie znaleźliśmy się w jakimś lesie. Mimo licznych perypetii udało się w końcu bezpiecznie dotrzeć na miejsce. Uniejów to małe miasteczko, którego wąskie uliczki budzą z czymś skojarzenia. Nie ma tam wiele, a nad krajobrazem górują ekskluzywne hotele oferujące kąpiele w zdrowotnych wodach. Po drodze miałem okazję zapoznać się z lokalnymi kandydatami do wyborów samorządowych, którzy szczerzyli zęby z plakatów. Były one porozklejane, gdzie się da nawet na psach i kotach. W oczy rzuciły mi się ciekawe nazwiska takie jak Łopata-Dydo, Zawacka-Chwycila czy też Błona-Rozerwana. W końcu po kilku dniach marszu, po uszy w śniegu dotarłem do hotelu. Jego wnętrze przypominało labirynt i aby dostać się do pokoju musiałem, niczym w jakiejś grze platformowej, pokonać kilka poziomów o zróżnicowanej trudności.
Nadszedł dzień imprezy. Do głowy przychodziły mi różne myśli. Miałem wątpliwości czy trafiłem do dobrego Uniejowa. Rozwiały się one, gdy trafiłem na miejsce, a moich uszu dochodzić zaczęły charakterystyczne dźwięki. Jednym z było dźwięczenie. Po terenie szkoły, w której odbywał się festiwal, przechadzali się odziani w tradycyjne indiańskie stroje ludzie. Wielu z nich przyozdobionych było w dzwonki, które z każdym ruchem dawały o sobie znać. Trzeba przyznać, że inwencja oraz przywiązanie do detali uczestników było imponujące, tak samo, jak kreacje, w jakich paradowali. Co ciekawe większość wyglądała bardzo autentycznie. Można by się wręcz pomylić, czy rzeczywiście pochodzą z Polski. Może to kwestia kostiumów, lecz rysy uczestników nie budziły skojarzeń ze słowiańską krwią.
Ludzie ci lepiej się prezentowali niż gdyby mieli na sobie codzienne, zwykłe stroje. Zacząłem żałować, że nie założyłem mojej kowbojskiej koszuli z naszytymi mustangami, lecz wydawałomi się, że mogłoby to zostać źle odebrane. Jak się okazało niesłusznie, ponieważ na hali widoczni byli również liczni uczestnicy ubrani właśnie w kowbojskim stylu. Krótko po czternastej rozległy się bębny. Ich rytm od razu wprowadził mnie w quasi transową wibrację. Każdy pow-wow musi odbywać się z akompaniamentem na żywo. W tym roku obecne były cztery zespoły. Dwa z Polski, jeden z Czech i jeden z Niemiec. Rotacyjnie przejmowały one pałeczkę pierwszeństwa, jeśli idzie o dostarczanie muzyki. Głównym miejscem pow-wow jest arena, na której odbywają się pokazy. Osobom postronnym nie można na nią wchodzić, ponieważ byłoby to naruszenie niepisanych praw. W obrębie sceny zauważyłem tancerzy pochłoniętych ostatnimi wprawkami przed swoim występem. Od razu poczułem, że warto było stawić się tego dnia w Uniejowie. Festiwal rozpoczęła część oficjalna, czyli Grand Entry. Jest to ni mniej, ni więcej wejście wszystkich uczestników do kręgu oraz wprowadzenie flag. Potem wysłuchaliśmy kilku oficjalnych pieśni, łącznie z Mazurkiem Dąbrowskiego.
Przyszedł w końcu czas na fazę konkursową. Na arenie prezentowali się kolejno podzieleni na kategorie tancerze. Najpierw dzieci młodsze potem starsze, a na końcu dorośli z rozróżnieniem na kobiety i mężczyzn. Także same występy miały swoje kategorie typu taniec tradycyjny czy free style. Czas pomiędzy poszczególnymi pokazami zajmował tak zwany intertribal, czyli wspólny taniec w kręgu. Wziąć w nim udział mógł każdy, nawet osoby z widowni, nieprzyodziane w żadne efektowne stroje. Stojąc blisko sceny, czułem, jak cała podłoga dudni od dźwięku bębnów oraz rytmicznych, ludzkich kroków. W pewnym momencie poczułem chęć wejścia do kręgu i włączenia się do marszu. Na ogół nie lubię tańczyć z uwagi na silne poczucie wstydu.
W tym przypadku jednak nie zaobserwowałem owego nieprzyjemnego stanu. Przychylność otoczenia oraz poczucie jedności sprawiły, że nie czułem skrępowania. Mimo to nie zdecydowałem się na dołączenie do tłumu, skupiając się na obserwacji i rejestracji wydarzeń. Wokół głównej areny rozstawione były stoiska z tematycznymi pamiątkami. Nie wszystkie jednak zdawały się pasować. Na jednym ze stojaków spostrzegłem bowiem naszyjnik z typowym indiańskim symbolem, jakim jest Pikachu. Oprócz artystycznych wrażeń znalazło się także miejsce na trochę polityki w postaci zawieszonej na widowni flagi z napisem „Free Peltier”. Leonard Peltier to indiański aktywista, który został skazany przez rząd USA w kontrowersyjnym procesie i od kilkudziesięciu lat przebywa za kratami. Polscy Indianiści jak sami twierdzą nie chcą być Indianami, a jedynie są sympatykami tej kultury. Poprzez taniec i śpiewoddają szacunek rdzennym mieszkańcom Ameryki. Jak widać, wspierają całkowicie ich sprawę również, jeśli idzie o kwestie prawne.
Zwieńczeniem dnia był bardzo efektowny pokaz wszystkich nagrodzonych uczestników. Przy zgaszonych lampach każdy z nich wychodził na środek i dawał krótki popis swych możliwości. Oświetlani byli oni wówczas tylko przez jedno punktowe światło. Każde zgromadzenie ma przede wszystkim charakter towarzyski oraz społeczny. Służy zacieśnieniu więzi z ludźmi o podobnych pasjach. Jest to okazja do spotkania znajomych z odległych zakątków kraju, jak i zza granicy. Pow-wow to impreza o charakterze rodzinnym, podczas której panuje przyjazna, pogodna atmosfera. Stanowi także niepowtarzalną okazję do zaznajomienia się z odmienną kulturą, która jednak w jakiś dziwny sposób wydaje się nam bliższa, niż mogłoby się wydawać.