Ekspertem nie jestem, ale trochę włoskich westernów w życiu widziałem. Na tyle, by móc z czystym sercem wskazać te, które uznaję za arcydzieła, te które mi się podobały oraz takie, których zapewne nie zrozumiałem. Wiem natomiast, że Sergio Corbucci to mój ulubiony ich twórca, a jego nakręcony w 1968 roku Człowiek zwany Ciszą to dla mnie opus magnum tego utaplanego w sosie od spaghetti gatunku.
Może dlatego taka siła drzemie w owym dziele, że nie jest to tylko jakaś tam opowieść z Dzikiego Zachodu, ale film kręcony jako polityczna alegoria inspirowana zabójstwami ówczesnych rewolucjonistów, Che Guevary i Malcolma X. Można w nim zatem dostrzec pewnego rodzaju żałobę oraz smutek nad kondycją świata, w którym śmierć przychodzi nagle, zabierając ze sobą nawet tych, którzy w powszechnej opinii sobie na nią nie zasłużyli. Śmierć, która oczywiście nadchodzi z ręki drugiego człowieka.
Wydarzenia te mają istotny wpływ na karierę Corbucciego, dla której właśnie omawiany tutaj film stanowi pewien punkt przełomu. Ceniony już twórca włoskiego kina miał na swoim koncie już kilka westernów, w tym kanoniczny dla gatunku Django (1966) i nieco bardziej komiksowy Navajo Joe (1966). Nie, żeby Sergio wcześniej nie brodził w błocie i krwi, ale to właśnie Człowiek zwany Ciszą pozostaje dla mnie i dla wielu tą najbardziej brudną, nihilistyczną opowieścią z Pogranicza.
Tłem całej historii są zamarznięte góry Utah. Nie wiem, na ile jest to chęć złożenia hołdu „zimowym westernom”, takim, jak Kocie ślady (1954), a ile w tym zajawki Corbucciego na to, aby podczas zdjęć pojeździć na nartach w pobliskich Dolomitach. To właśnie w tej dzikiej, uśpionej pod śnieżnym puchem scenerii znajduje się miasteczko Snow Hill, gdzie ukrywa się wyjęta spod prawa banda czekająca na amnestię, która nigdy nie nadejdzie. Przetrwanie w niegościnnym ternie utrudniają łowcy nagród, sprowadzeni przez bankiera Pollicuta (Luigi Pistilli).
Jestem fanem tego, jak moralnie lubi roztroić widza Corbucci. Zarówno antagonista, jak i protagonista filmu to z zawodu łowcy nagród. Klaus Kinski w roli demonicznego Loco to płynne złoto, prawdziwy czarny charakter mordujący bez mrugnięcia okiem, by po dokonanej zbrodni zapisać sobie kolejny zaliczony cel do małej książeczki. Niczym prawdziwy przedsiębiorca, handlarz śmierci na usługach wyrachowanego bankstera. Oczywiście Loco wykorzystuje prawo jedynie jako przykrywkę dla swojej niepohamowanej chciwości i żądzy zabijania. I tu właśnie moralny kompas zaczyna nam nieco wariować. Obaj bohaterowie twierdzą, że działają zgodnie z prawem, Loco pracuje dla bogatego i potężnego Pollicuta w celu represjonowania uciskanych renegatów, podczas gdy nasz protagonista, Cisza (Jean-Louisa Trintignanta), działa na rzecz uciskanych, aby wymierzyć sprawiedliwość klasie rządzącej.
Ale klasowa wojna i społeczny egalitaryzm zdają się zupełnie nie obchodzić Ciszy. To człowiek zagadka, archetypiczny Jeździec znikąd, którego przy życiu zdaje się utrzymywać tylko nieposkromiona chęć zemsty. Jako dzieciak był świadkiem zastrzelenia jego rodziców przez łowca nagród pracujący dla Pollicuta. Szczerze nienawidzi ludzi, którzy mordują oraz znęcają się nad innymi pod pełną ochroną prawa. Swoją pomoc nie niesie jednak charytatywnie, pobiera bowiem 1000 dolarów od tych, którzy potrzebują jego usług w celu wyeliminowania poszukiwaczy łatwego zarobku.
To zderzenie różnych filozofii życia zaciera się oczywiście w jeden, spójny punkt – kapitalizm. Loco nie kryje przed nikim swojej chęci bogacenia się, ale Cisza pozostaje w tym temacie zagadką. Jednak zemsta nie tylko najlepiej smakuje na zimno, ale również wtedy, kiedy doprawiona zostaje możliwością zwiększenia swojego kapitału. Mimo że tak daleki od elementarnej filozofii Karola Marksa, Corbucci mniej lub bardziej umyślnie oddał nam pewną uniwersalną prawdę, tam, gdzie pojawiają się pieniądze, tam znany jest również wyzysk, śmierć i grobowa cisza.
Człowiek zwany Ciszą to również aktorskie obdarcie z powszechnego podówczas patosu charakteryzującego figurę amerykańskiego kowboja. Nie chcę zdradzać tutaj oczywiście zakończenia, bo kulminacja filmu jest odpowiednio mocna i ponura, ale jak wywnioskować możecie z poprzednich akapitów, zarówno Kinski, jak i Trintignanta nie prezentują tutaj szlachetnych jeźdźców z Dzikiego Zachodu. Nie mamy tutaj do czynienia z trzymającym jakieś zasady bandytą, kierującego się kodeksem łowcy nagród czy awanturnika bez mrugnięcia okiem niosącego pomoc potrzebującym. Obaj wpisali się idealnie w panujący nastrój, a ten zimny jest nie tylko z powodu wyjątkowej pory roku, ale również z chłodnego realizmu ludzkiej natury.
Ale dość już o tej głębi charakteryzującej Człowieka zwanego Ciszą, bo na ten temat napisano już dziesiątki, jeśli nie setki tekstów. Ja cenię sobie film Crobucciego również za jego fantastyczną atmosferę. Już sceny otwierające odpowiednio wyróżniają się na tle innych westernów, wykorzystując możliwości estetyczne jaskrawo pustego terenu. Odległa, odosobniona postać na koniu pojawia się w górnej części papierowo-białego kadru, powoli zbliżającej się do kamery. Ta zaczyna wierzgać się niepokojąco, by śledzić przedzieranie się naszego bohatera przez zawały śniegu. Nagle ujawniony zostaje w zbliżeniu fragment twarzy, częściowo zasłoniętej przez zamarznięty materiał i zdajemy sobie sprawę, że wszystko widzimy oczami jednego z mężczyzn, którzy czekają, by zasadzić się na samotnego podróżnika.
Potem następuje konfrontacja, szybko i skuteczna. To moment, w którym my, widzowie, wiemy, że mamy do czynienia z kinem brutalnym, niebiorącym jeńców (kto oglądał, ten wie) i trzymającym za gardło od samego początku. Nie ma mowy, żeby Człowiek zwany Ciszą został nakręcony w Ameryce lat 60. Może to być czysta fikcja, a jednak opiera się na mieszance mrocznych okresów z kart historii USA. Oczywiście większość ofiar zbrodni cywilnych Nowego Świata stanowili Czarnoskórzy jego mieszkańcy, ale dla Corbucciego totalnie obojętne jest to, kim są uciskani, z wyjątkiem tego, że żyją na ziemi, która jest źródłem pokaźnych dochodów.
Człowiek zwany Ciszą jawi się zatem jako jednocześnie wspaniałe i ponure przeciwieństwo tego, co robiło wówczas Hollywood. Dla mnie to również jeden z najwspanialszych włoskich westernów wszechczasów i naprawdę jeden z najlepszych westernów, jakie kiedykolwiek powstały. Historia opowiadana jest powoli, ale kiedy winchester w końcu wypali, nasze ciało przeszyją dreszcze i niezatarte poczucie obcowania z arcydziełem autorstwa mistrza gatunku.
Od stylowej ścieżki dźwiękowej Ennio Morricone po aktorskie kreacje, Człowiek zwany Ciszą jest filmem, który dla mnie definiuje swój gatunek. To ponury, ale mocny film, który podważa oczekiwania i daje widzom film inny niż wszystko, czego mogli się spodziewać. Oglądając go, możemy czuć się niemal jak świadkowie egzekucji, podczas której tradycyjny western dostaję kulkę w łeb od swojego europejskiego kuzyna. A ten trzyma z uśmiechem worek właśnie zarobionych właśnie dolarów. Arcydzieło, bez wątpienia.
Źródła:
Turning the Western on its head: Simple subversion in Sergio Corbucci’s The Great Silence (1968), James Newton, offscreen.com/
Why One of the Best Spaghetti Westerns Ever Was Never Released in the U.S., Aled Owen, collider.com
Oryginalny tytuł: Il grande silenzio
Produkcja: Francja/Włochy, 1968
Dystrybucja w Polsce: BRAK
Nałogowy pochłaniacz popkultury, po równo darzy miłością obskurne horrory, Star Wars i klasykę literatury.