Ze stołu kreślarskiego przed obiektyw kamery – wybieramy najlepsze animacje, które zasługują na ekranizacje live-action

Na wszystko w życiu przychodzi pora. Dotyczy to również świata kina. Czasami trzeba poczekać jakiś czas, aby móc zrealizować odważną wizję.

Dzieje się tak na przykład z powodu braku środków i możliwości, które jednak stają się dostępne kilka dekad później. Kiedyś najlepszym środkiem na przeniesienie na ekran karkołomnych pomysłów było tworzenie animacji. Forma ta oferowała pełną swobodę w kreowaniu wymyślnych imaginacji. Obecnie rozwój technologii umożliwia osiągnięcie efektów kiedyś niedostępnych. Korzystając z tego, wielkie studia co rusz tworzą ekranizacje popularnych komiksów, gier czy rysunkowych seriali. I pomimo że nie jestem wielkim zwolennikiem zamieniania wszystkiego na filmy aktorskie, to jednak jest parę pozycji, które z chęcią zobaczyłbym w nowej odsłonie. Poniżej przedstawiam pięć dzieł, posiadających potencjał na przeniesienie na duży ekran.

Akira (1988), reż. Katsuhiro Ōtomo

Na pierwszy ogień idzie jeden z najważniejszych przedstawicieli gatunku anime, czyli Akira. Ta powstała w 1988 roku produkcja stała się kamieniem milowym japońskiej animacji, torując drogę dla kulturowej ekspansji tego azjatyckiego kraju na zachód. Szybko zyskała sobie status dzieła kultowego, inspirując kolejne pokolenia twórców muzyki, komiksów, gier czy filmów. Położyła także podwaliny pod rozwój cyberpunku, będąc jednym z jego sztandarowych przedstawicieli. O stworzeniu aktorskiej wersji Akiry od dawna marzy wielu jej miłośników. Zwłaszcza w ostatnich latach co jakiś czas do mass mediów docierały pogłoski o rzekomych planach realizacji projektu. Za reżyserię miał się ponoć nawet wziąć znany z oryginalności Taika Waititi, lecz jak do tej pory nic konkretnego się z tego nie wykluło. „Akira” to z pewnością materiał, który aż prosi się o współczesną wersję. Byłoby to jednak trudne zadanie. Ewentualni twórcy powinni przede wszystkim czuć klimat oryginału, a składała się choćby na niego niesamowita ścieżka dźwiękowa zespołu Geinoh Yamashirogumi, specjalizującego się w brzmieniach z pogranicza tribal ambient. Wątpię, by nowi producenci zdecydowali się na podobny wybór. Inne ryzyko jest takie, że położono by zbyt duży nacisk na tanią, efekciarską akcję z wykorzystaniem CGI. W ten sposób dostalibyśmy kolejny, zwykły blockbuster bez duszy, o którym widzowie zapomnieliby po wyjściu z kina. Efekty komputerowe na pewno musiałyby zostać użyte dla ukazania pewnych scen, ale warto jednocześnie zachować balans między pikselami a tym, co namacalne. „Akira” jest zbyt ważnym dziełem, by za wersję live action wziął się ktoś, kto nie rozumie fenomenu pierwowzoru. Stworzenie nowej adaptacji zaliczyć zatem można do zadań z rodzaju tych bardzo odpowiedzialnych.

ThunderCats (1985)

Pora na serial animowany. Konkretnie chodzi tu o serię, która u nas nie zaznaczyła mocno swej obecności. Ja jej przynajmniej z dawnych czasów nie pamiętam. Nosi ona tytuł ThunderCats. Jej bohaterami są przedstawiciele kosmicznej rasy kotowatych humanoidów. Zamieszkują oni planetę o nazwie Thundera, zostają jednak z niej przepędzeni przez wrogie siły. Przenoszą się na inne ciało niebieskie, gdzie zaczyna się ich walka z odwiecznym przeciwnikiem z planety Plun-Darr. Produkcja zasłużonego studia Rankin/Bass zadebiutowała w roku 1985, a więc w złotym okresie dla telewizyjnych seriali rysunkowych z pogranicza fantasy i science fiction. Charakteryzowały się one przede wszystkim świetnymi intrami okraszonymi wpadającymi w ucho numerami muzycznymi. Nie inaczej było z ThunderCats, którego otwarcie jest iście epickie. Z uwagi na popularność, jaką nadal cieszy się seria, na przestrzeni lat pojawiały się próby stworzenia pełnometrażowej wersji z udziałem aktorów. Nic jednak z tych planów jak do tej pory nie wyszło. Potrzeba powstania takiego filmu jest jednak wciąż spora, o czym świadczyć mogą, chociażby liczne fanowskie trailery, które od czasu doczasu pojawiają się na platformie YouTube. Dobrym pomysłem na stworzenie czegoś wyjątkowego z ThunderCatsów wydaje się zaangażowanie do obsady ludzi wygimnastykowanych i atletycznych. Takich, którzy byliby w stanie wykonywać przynajmniej część akrobacji, jakie zawierał serial. Twór końcowy zyskałby wówczas z pewnością na atrakcyjności, jak i wiarygodności. Nie ma bowiem nic gorszego niż latające w powietrzu, komputerowe kukły.

Rock & Rule (1983), reż. Clive A. Smith

Następna propozycja to ponownie pełnometrażowa animacja. Tym razem przenosimy się do Kanady. W 1983 roku tamtejsze studio Nelvana wypuściło Rock & Rule, który był pierwszym anglojęzycznym filmem animowanym na rynku kanadyjskim. Mimo że mamy tu do czynienia z animacją, film jest jednak przeznaczony dla widzów dorosłych. Akcja ma miejsce w post-apokaliptycznej przyszłości. Na Ziemi pozostały już tylko same zwierzęta. Nie są to jednak zwykli przedstawiciele fauny, lecz humanoidy. Wyewoluowały one bowiem do postaci inteligentnych istot, tworząc własną cywilizację. Pewien starzejący się rockman pragnie odzyskać dawną sławę. Opracowuje specjalną muzyczną formułę, która ma go wynieść z powrotem na sam szczyt. Do ziszczenia planu brakuje mu jednak jednej rzeczy, a mianowicie bardzo szczególnego głosu. W toku poszukiwań trafia do pewnej speluny, gdzie na scenie występuje amatorski zespół. To właśnie jego wokalistka dysponuje tym, czego potrzebuje gwiazdor. Film kładzie silny nacisk na warstwę muzyczną, będąc swego rodzaju musicalem. Do pracy przy nim zaangażowano całą plejadą ówczesnych artystów o uznanych nazwiskach. Mamy tutaj na przykład Iggy Popa, Lou Reeda, Debbie Harry czy Earth, Wind & Fire. Obraz ten popadł już w zapomnienie, wciąż jednak posiada wierną grupę fanów, którzy otaczają go kultem. I właśnie ich potraktować można jako punkt wyjściowy dla stworzenia wersji aktorskiej. Fabuła Rock & Rule obfituje w filmowo atrakcyjne momenty. Posiada elementy akcji, romansu, komedii, musicalu i suspensu, będąc utrzymana w gotycko-cyberpunkowej stylistyce. Jeżeli tylko za realizację nowej wersji wziąłby się reżyser, wyróżniający się silnym poczuciem estetyki oraz artystyczną wrażliwością, to jest spora szansa, że udałoby się stworzyć obraz, który odniósłby o wiele większy sukces niż pierwowzór. Sporym atutem oraz magnesem dla publiki powinno też być włączenie do projektu współczesnych gwiazd sceny muzycznej. W efekcie mogłoby powstać epickie widowisko, wprowadzające nową jakość do nurtu space opery.

Ulisses 31 (1981)

Co powstanie z połączenie greckiej mitologii z science fiction? Odpowiedzi na to pytanie dostarcza nam francusko-japońska seria Ulisses 31 z 1981 roku. Jest ona współczesną wariacją mitu o Odyseuszu, osadzoną w XXXI wieku. Jak sama nazwa wskazuje, śledzimy w niej perypetie Ulissesa, który po tym, jak uratował swojego syna z rąk cyklopa, zostaje ukarany przez Bogów wieczną tułaczką w przestrzeni kosmicznej. Załoga jego statku zostaje uśpiona, a jedynymi jego kompanami w podróży są syn Telemach, robot Nono oraz Yumi, która również zbiegła cyklopowi. Serial liczył 26, półgodzinnych odcinków. Każdy z nich opowiadał osobną historię, nawiązując do znanych greckich mitów. Nie powstała nigdy żadna kontynuacja, jako że po szczęśliwym powrocie Ulissesa do domu, saga zostaje zamknięta. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, by powstała wersja aktorska. Chociaż na rynku jest dostępnych sporo dzieł spod znaku kosmicznej przygody, to sądzę, że umiejętnieskonstruowany Ulisses 31 obroniłbym się, wzbudzając pozytywne reakcje. Oczywiście na początek ktoś musiały przysiąść nad scenariuszem, połączyć wszystkie epizody w sensowną całość. Umiejscowienie akcji w kosmosie dawałoby zaś pole do popisu dla całej ekipy do stworzenia efektownych sekwencji międzygwiezdnej epopei. Wszystko to powinno być zaś zwieńczone odpowiednim soundtrackiem, najlepiej czymś w stylu kompozycji Jeana Michela Jarre’a lub innych mistrzów elektronicznych dźwięków.

Heavy Metal (1981), reż. Gerald Potterton

Ostatnią pozycją w moim zestawieniu jest amerykańska produkcja z 1980 roku zatytułowana Heavy Metal. Ten animowany film zbudowany jest z kilku luźno powiązanych ze sobą historii. Każdy segment osadzony jest jednak w innym czasie i może stanowić osobną opowieść. Głównym motywem je łączącym jest obecność przybyłego na Ziemię z otchłani kosmosu pierwotnego zła w postaci świecącej zielonym światłem kuli zwanej Loc-Nar. Każdy, kto napotka ów artefakt na swojej drodze, doświadcza psychodelicznych przeżyć z pogranicza wymiarów. Dla części zetknięcie to kończy się śmiercią. Film powstał na podstawie serii komiksów z dziwnymi opowieściami wydawanej w USA. Niezaprzeczalnymi atutami oryginału były świetna, rockowa muzyka i wartka akcja, która obfitowała w fantazyjne krajobrazy i kolorowe postacie. Samo intro do dziś przyprawia mnie o ciarki. Z uwagi na kompozycję nowa ekranizacja dzieła mogłaby nastręczać pewnych problemów. Trudno tu bowiem o fabularną spójność. Można jednak posłużyć się rozwiązaniem zastosowanym z powodzeniem w kilku innych obrazach, tworząc rodzaj filmowej antologii. Całość powinna być utrzymana w klimacie dzieł klasy B. Kampowość jest właśnie główną cechą, jaka charakteryzowała materiał źródłowy. Nie ma zatem sensu odchodzić od takowej stylistyki. W ten sposób aktorski Heavy Metal, będący mieszaniną fantasy, sci-fi, akcji, humoru i lekkiej erotyki powinien trafić w gusta niejednego współczesnego widza.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *