Za czarną tęczą (2010)

Jako osoba niezbyt odnajdująca się w czytaniu symboliki i totalnie ignorancka względem estetyki, traktuję kino awangardy często jako niezrozumiały dla mnie bełkot. Jednak prosta w zrozumieniu narracja jest tym, co stanowi dla mnie serce kina. Z czasem jednak, po kilku dyskusjach i przeczytanych wątkach na internetowych forach, zrozumiałem, że kino to przecież głównie audio i wideo. Dlatego też nie ma co się zamykać i próbować, bo można trafić na taką perłę, jak opisywany tutaj film.

Nie jest to moje pierwsze zetknięcie z postacią Panosa Cosmatosa, bo widziałem i bardzo sobie cenię jego dwie kolejne produkcje, Mandy (2018) i The Viewing będące częścią Gabinetu osobliwości Guillermo del Toro (2022). To przede wszystkim twórca o bardzo wyrazistym podejściu do kina, traktujący film jako platformę do wyzwalania dzikiej żądzy zaatakowania widza swoim agresywnym, sensorycznym stylem. U Cosmatosa nie ma treści per se, bo to forma stanowi sedno. Nie inaczej jest w jego pełnometrażowym debiucie, Za czarną tęczą. 

Nie wiem, czy jest sens pisania o fabule filmu, bo ta praktycznie nie istnieje, ale spróbujmy. Jest rok 1983. Obłąkany, ubermenschowski psychiatra (Michael Rogers) pracuje w czymś, co można by spokojnie określić jako eksperymentalną placówkę opieki zdrowotnej, a dokładniej miejsce, w którym ludzie biorą mnóstwo narkotyków i robią sobie nawzajem okropne rzeczy. Próbuje w niej odkryć tajemnice skrywające się w młodej dziewczynie (Eva Allan). I to już, to tyle. A przynajmniej ja tyle z niej zrozumiałem.

Brzmi to wszystko dość banalnie, ale fabuła jest jedynie punktem wyjścia dla surrealistycznych, hipnotycznych obrazów, z jakich składa się ta filmowa mozaika. Chociaż finał wydaje się nieco antyklimatyczny, neurotyczna atmosfera, syntezatorowa muzyka i stojąca okoniem wobec logiki linia narracyjna idealnie wpisują się w formułę sztuki symbolizmu, współczesnej instalacji artystycznej stojącej w jakiejś kipiącej od abstrakcji galerii. W innych wypadkach pewnie bym narzekał, ale Cosmatos jak nikt inny potrafi lepić swoje dziwadła z tkanki kina gatunku lat 60., 70., i 80., więc w jego pracy można doszukać się nawet pewnego, jak nie lubię tego terminu, postmodernizmu.

Dużo tutaj ukłonów w stronę moich ulubionych twórców, Dario Argento, Stanley’a Kubricka, Nicolasa Winding Refna czy Davida Lyncha. Podobnie jak Jodorowsky, czy Andriej Tarkowski, Cosmatos gra tu z widzem w grę, w której za pomocą mocnych wizualizacji konkretyzuje emocjonalne stany i filozoficzne koncepcje. O ile na pierwszym poziomie jest to film o psychice w stanie zagubienia i niemożności wyrażenia siebie, wszystko opowiedziane zostaje nam poprzez serię do przesady stylizowanych ujęć, które wykorzystują kolor i światło, by jak najlepiej oddać to abstrakcyjne dla wielu uczucie. Tym samym, podobnie jak dzieła Jodorowsky’ego, film ten siedzi na granicy między kinem „narracyjnym” i „eksperymentalnym”. Granicy, którą bardzo trudno jest wytyczyć.

Za czarną tęczą jawi się zatem jako film skrojony pod współczesną hipsterkę, audiowizualnych fetyszystów masturbujących się do przeciągniętych ujęć na rozświetlone neonami twarze bohaterów. Tak dokładnie jest, tylko że Cosmatos to bardzo świadomy gość i lubi się swoją miłością do kina bawić. Dlatego też znajdziemy tutaj elementy body-horroru, a w pewnym momencie dostajemy fantastyczną, hipnotyczną sekwencję, w której nie mogę nie znaleźć analogii do wybitnego Pod skórą (2013) Jonathana Glazera. Czy te dwa filmy ze sobą rezonują? W pewnym sensie tak i ciekawy byłby ich podwójny seans, choć rozumiem, że mogłoby to być doświadczenie zbyt mocno nadwyrężające naszą percepcję.

Kolejnym naprawdę godnym uwagi aspektem filmu jest muzyka. Jest teraz wielu twórców, którzy wskakują na modną nutę (heh) posiadania w swoim filmie elektronicznej partytury typu retro. Nie mówię, że to zły trend, broń Boże, lubię takie dźwięki. Za czarną tęczą to jeden z filmów, w którym muzyka to integralna część i sposób narracji. Ale więcej o tym, dlaczego muzyka u Panosa Cosmatosa jest tak dobra i tak silnie oddziałuje na widownię, przeczytacie w tekście jej poświęconym, Jak brzmi koszmar wiecznego szczęścia? O ścieżce dźwiękowej „Za czarną tęczą” Panosa Cosmatosa.

Ja oglądałem Za czarną tęczą z wypiekami na twarzy, choć jak przystało na małostkowego człowieka, nie wiele z tego filmu zrozumiałem. Dałem się po prostu ponieść jego hipnotycznej, wyrwanej jak z sennego koszmaru kogoś, kto właśnie na kwasie obejrzał 2010: Odyseja kosmiczna (1984) atmosferze i nieprzeniknionej wyobraźni twórcy. To taki typ kina, którego nie musimy do końca rozumieć, bo każdy czyta go na swój sposób, nie możemy jednak nie docenić tego, jak dobrze reżysersko Cosmatos skonsolidował swoje szaleńcze wizje do formy filmu. Ja jestem w tym filmie po prostu zakochany i teraz po pierwszym pocałunku chcę wrócić do niego jeszcze, odkrywać każdy jego milimetr oczami, rozchylonymi w geście podziwu ustami i nastrojonymi uszami.

Oryginalny tytuł: Beyond the Black Rainbow

Produkcja: Kanada, 2010

Dystrybucja w Polsce: BRAK

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *