Na wstępie powiem, że nie będzie to pełnoprawna recenzja, a raczej wylew żalu sfrustrowanego boomer-fana, który, choć rozumie idee stojące za serialem, nie potrafi czerpać z niego przyjemności. Wiecie, to przykład tego, jak ktoś bierze Wasze ulubione dzieło i robi z niego coś, co zaprzecza jego pierwotnym wartościom. Może ma to znamiona jakiegoś pastwienia się, ale Fallout jako marka ma w moim sercu dość mocno określone miejsce, przez co nie potrafię inaczej podejść do jej kolejnych inkarnacji.
Oczywiście, serial nie jest kierowany do ludzi takich jak ja, a raczej do potencjalnych klientów, którzy po seansie odpalą swoje konta na Steam i kupią najnowszą grę sygnowaną logiem Fallout. Wszystko to rozumiem, jestem raczej świadomym konsumentem i wiem, kiedy w grę wchodzi bezduszny kapitalizm. I pod względem bycia produktem reklamowym, serial być może sprawdza się całkiem skutecznie, bo widziałem wielu widzów niezwiązanych z grami, którzy po seansie wyrazili chęć zapoznania się z grami. Ciekawe, jakie będą mieć miny, kiedy sięgną po dwie pierwsze części, które przecież są tak różne od tego, co dał nam Amazon…
Do rzeczy jednak, nie lubię tego serialu właśnie za to, że praktycznie wyrzuca do kosza całe dziedzictwo dwóch pierwszych części gier, traktując świat przedstawiony tak, jakby istniały tylko te nowsze tytuły, wydane już pod egidą Bethesdy. Nie miałbym z tym żadnego problemu, gdyby serial funkcjonował jako alternatywna historia, jakaś wariacja na temat uniwersum. Tyle że nie, bo Todd Howard, człowiek odpowiedzialny dziś za markę, usilnie stara się nas przekonać, że serial jest mocno osadzony w kanonie. Dlatego też mam żal wymieszany z niepokojem, bo wiem, że kolejne gry będą brać serial jako punkt odniesienia, przekreślając wszystko, co było w klasycznych odsłonach serii.
Cała plastyczna otoczka serialu już mi wyjątkowo nie leży, bo odnosi się ona do tych najnowszych części serii, które diametralnie odcinają się od korzeni. Pierwsze dwa Fallouty to była rdza, wszechobecny kurz i szary piach pustyni. W tym niegościnnym krajobrazie wyrosła zupełnie nowa cywilizacja, która co prawda czerpała nieco z przedwojennej kultury, była zupełnie czymś innym. Serialowy Fallout to natomiast kolorowa, przejaskrawiona wersja post-apo, która nie istnieje bez kontekstu tego, co przed wojną. Dlatego też tak wiele poświęca się tutaj uwagi na to, jak wyglądał świat przed wybuchem atomowych bomb. To, co wyrosło później, to już po prostu przerzucanie się coraz to bardziej szalonymi pomysłami na to, jak w jeszcze dziwniejszy sposób pokazać społeczeństwo po upadku cywilizacji.
Nie potrafię zatem odebrać serialowego Fallouta inaczej, aniżeli jako plastikowej, durnej papki dla nastolatków, która polega na coraz to śmielszym podnoszeniu poprzeczki w stronę niepotrzebnego absurdu. Bo wiecie, czarny humor był w tej serii od zawsze, tyle tylko, że nigdy nie przyćmiewał on depresji świata przedstawionego i stanowił raczej jakieś remedium na ponurą perspektywę życia w post-apokalipsie. Tutaj humor stanowi serce serialu, jest wszechobecny i każdy, nawet zapowiadający się na bardziej mroczny wątek zostaje nim od razu skwitowany. Każda strzelanina, moment intymności czy zderzenie z faktem, jak brutalny jest ten świat, to moment wyjściowy dla jakiegoś mniej lub bardziej śmiesznego gagu. Dlatego też dla mnie ogląda się to trochę tak, jak te wszystkie parodystyczne skecze z Saturday Night Live.
Cała historia funkcjonuje w trzech różnych światach. Pierwszy to świat powierzchniowy, który niebezpiecznie blisko ociera się The Walking Dead (2010-). W tym zniszczonym przez wojnę nuklearną miejscu każdy jest albo radioaktywnym zombie, albo psychotycznym mordercą, a większość pokazywanych w tej przesztrzeni sytuacji wydaje się być tylko pretekstem do rozkoszowania się elementami body-horroru. Niezależnie od tego, czy chodzi o odcinanie i ponowne łączenie kończyn w najbardziej makabryczny możliwy sposób, eksplodowanie głów, czy obserwowanie, jak ciężarna kobieta rodzi piranie, Fallout okazuje się najbardziej zaangażowany wtedy, gdy próbuje obrzydzić i przerazić widzów. Twórcy wkładają w to wiele wysiłku, który nie zawsze jest uzasadniony.
Nie zrozumcie mnie źle, brutalność zawsze była częścią świata Fallouta, tyle jednak, że tutaj wszystko wydaje się takie „na siłę”. Przemoc ma tutaj wręcz nastoletni charakter, jest mocna, dosadna, głupia i po prostu wymuszona. Drugi świat to świat krypt. To tutaj serial sprawdza się najlepiej, ponieważ bada, co dzieje z tymi, którzy uciekli przed nuklearnym holokaustem, ukrywając się pod ziemią. To właśnie wtedy, gdy jesteśmy w skarbcach, Fallout staje się najciekawszy. Trzeci świat istnieje jedynie w retrospekcjach, gdyż w trakcie serialu śledzimy podróż hollywoodzkiego aktora w przeszłość mającą na celu odkrycie sekretów Vault-Tec. Jak sama nazwa wskazuje, Vault-Tec to firma, która zbudowała podziemne schrony, obecnie wypełnione mieszkańcami. Być może była także odpowiedzialna za koniec świata, co jest dla mnie już zbytnim mieszaniem w uniwersum.
Fallout nie jest porażką, co potwierdzają masy recenzji fanów, jak i krytyków. Scenografia robi wrażenie, najlepsze przeboje lat czterdziestych zachwycają, a narracyjna konstrukcja jest na tyle prosta, że można nawet jakoś się w nią zaangażować. Tyle tylko, że ostatecznie jest to serial-rekalmówka, która może pochwalić się co najwyżej tym, że nie patyczkuje się w ukazywaniu ekranowej przemocy. Nie ma tutaj głębi, bo wszystko traktuje widza jako osobnika o niezbyt wysokim ilorazie inteligencji. Dla mnie, jako jednego z niewielu chyba, serial to zmarnowana szansa na coś naprawdę dobrego. Niestety.
Oryginlany tytuł: Fallout
Produkcja: USA, 2024
Dystrybucja w Polsce: primevideo.com

Życiowy przegryw, który swoje kompleksy leczy wylewaniem żalu w internecie. Nie zawsze obiektywnie, ale za to szczerze.