W dziejach kina mieliśmy do czynienia z różnymi okresami. We Włoszech istniał neorealizm, Francja zasłynęła z Nowej Fali, my mieliśmy swoje kino moralnego niepokoju. Nurty te wyróżniały się swoją stylistyką i przede wszystkim podejmowanymi tematami. Obecnie także mamy do czynienia z pewnymi trendami, które fachowo określa się mianem erą odgrzewanych kotletów.
Tak, żyjemy w czasach remake’ów. Kto się z tym nie zgadza, nie posiada daru obserwacji i nie widzi co się wokół niego dzieje. Jak mawiał Jan Kochanowski „dobry remake nie jest zły”. Jest wiele tego przykładów. Jak jednak sama nazwa wskazuje, remake powinien być wymyśleniem danej historii na nowo. Inaczej mówiąc stworzeniem nowej jakości, czego próżno szukać we współczesnych produkcjach. Mimo naszego uprzedzenia do dojenia uznanych filmowych franczyz i ciągłego rozszerzania tych samych uniwersów uważam, że znalazłoby się kilka obrazów wartych odświeżenia, które nie muszą charakteryzować się wtórnością. Poniżej przedstawiamy pięć takich propozycji opatrzonych krótkim uzasadnieniem.
Wyspa doktora Moreau (1932), reż. Erle C. Kenton – Oskar Dziki
Kanoniczny dla science-fiction moralitet Herberta George’a Wellsa na temat człowieczeństwa doczekał się kilku ekranizacji, jednak tą najbardziej popularną pozostaje wciąż film z 1932 roku w reżyserii Erla C. Kentona. Co prawda w 1996 roku dostaliśmy najświeższą, ekranową inkarnację tej powieści, i to z samym Marlonem Brando w roli tytułowej, przydałoby się odświeżyć ten jakże chwytliwy motyw dzisiaj. Jak bym to widział? Może serial? Taki nakręcony na poważnie, z dużą ilością charakteryzacji i zniuansowaniem postaci oraz samej historii. Proza Wellsa choć uniwersalna, dzisiaj mogłaby okazać się zbyt oczywista, więc uaktualnienie jej byłoby obligatoryjne. Widzę to jako po prostu jakościowy, zamknięty w kilku odcinkach serial, który niektóre z wątków mógłby w umiejętny sposób rozwinąć, a postaciom nadać więcej charakteru. W planach jest przecież film inspirowany Wyspą z Anthonym Hopkinsem, ale patrząc na jego fabularny zarys, nie będzie on pełnoprawnym remakiem, a raczej wariacją czerpiącą co nieco z legendarnej książki.
Potwór z Czarnej Laguny (1954), reż. Jack Arnold – Oskar Dziki
Nie mam pojęcia, dlaczego najfajniejszy (moim zdaniem) z klasycznych potworów amerykańskiego kina popadł w totalne zapomnienie. No okej, może nie totalne, bo z głębin (heh) wyciągnął go na chwilę Guillermo del Toro wraz ze swoim Kształtem wody (2017). Ale poza tym jednym momentem, Potwór z Czarnej Laguny zdaje się nie istnieć we współczesnej pop-świadomości. A przecież to tak wdzięczny temat dla dzisiejszego, zaangażowanego kina grozy! Tytułowe monstrum zawsze miało w sobie coś z inkarnacji pokrzywdzonej przez człowieka natury, a w dobie klimatycznej katastrofy i ciągłej eksploatacji zasób, to samograj! Niech ktoś młody, ale potrafiący się umiejący i obracać w estetyce retro, weźmie w końcu tego potwora i nakręci z nim coś ciekawego. Nie musi być to oczywiście nic tak poważnego, jak te 70 lat temu, bo samo świadomość w takim przypadku jest wymagana, ale cholera, przywróćcie ryboludziom ich dawną chwałę!
Zakazana planeta (1956), reż. Fred M. Wilcox – Andrzej Kownacki
Na pierwszy ogień wybrałem jeden z moich ulubionych filmów gatunku science-fiction oraz w ogóle ulubionych, czyli Zakazaną planetę (1956). Wiele już napisałem na temat tego dzieła, ale jak widać ciągle mi mało. Produkcja jak na lata 50. wyróżniała się rozmachem, futurystycznymi efektami oraz konceptem. Młody Leslie Nielsen zaś przetrwał cały seans bez ani jednego żartu. Mimo iż uważam oryginał za bliski ideału to jednak z chęcią i ciekawością zobaczyłbym odnowioną wersję. Dostępna obecnie technologia na pewno dawałaby większe pole do popisu dla twórców. Przepastne wnętrza laboratoriów Kreli mogłyby nabrać jeszcze większego majestatu. Także potwór z ID powinien się prezentować bardziej efektownie od poprzednika. Ważne jednak przy tym wszystkim jest to, aby nie przesadzić z komputerowymi trikami. „Zakazana planeta” to bowiem w dużej mierze film o ludzkiej psychice i na to też należałoby położyć nacisk. Fabuła daje tu okazję do połączenia dramatu z dreszczem emocji. Innym podstawowym elementem wymaganym dla zbudowania odpowiedniego klimatu jest tajemnica, jaką jest wygląd obcej rasy. W obecnej dobie filmowcy zdecydowanie za dużo pokazują, zapominając o tym, że czasem mniej znaczy lepiej. To ludzka wyobraźnia powinna być motorem napędowym ekranowego doświadczenia.
Easy Rider (1969), reż. Dennis Hopper – Andrzej Kownacki
Easy Rider to obrosły legendą obraz, będący swoistym manifestem pokolenia. Niezależna pełną gębą produkcja autorstwa grających główne role Petera Fondy i Dennisa Hoppera, do dziś jest uważana za jedno z najważniejszych dzieł amerykańskiego kina. Film otworzył drogę innym twórcom, zapoczątkowując okres zwany Nowym Hollywood, święcący triumfy na początku lat 70. Produkcja nie bez przyczyny ma kultowy status, będąc punktem zwrotnym w rozwoju kontrkultury. Posiada do tego pamiętną ścieżkę dźwiękową oraz niezapomniane ujęcia. Stała się symbolem dla przyszłych pokoleń widzów, dla których ważna w życiu jest swoboda i poczucie wolności. Można mieć pewne wątpliwości względem tworzenia remake’u tak zacnego dzieła, sądzę jednak, że jakiś łebski reżyser mógłby z powodzeniem się o to pokusić. Nie chodzi przecież o to, by zrobić drugi film o latach 60., lecz o stworzenie obrazu, który byłby jego odpowiednikiem osadzonym w naszych czasach. Idealnie wpisywałby się wówczas w popularne współcześnie hasło nawołujące do ponownego interpretowania klasyków, tak by były one zrozumiałe dla obecnego widza. I chociaż tendencja ta jest często ledwie wymówką do prowadzenia bezceremonialnej propagandy, to jednak uważam, że taki Easy Rider 2024 mógłby stanowić intrygującą pozycję na rynku. Pod warunkiem oczywiście, że tak samo, jak pierwowzór, stworzony byłby z całkowitą wolnością artystyczną, bez nadzoru światopoglądowych policjantów, próbujących zakłamać rzeczywistość.
Zardoz (1974), reż. John Boorman – Andrzej Kownacki
W 1974 za sprawą Johna Boormana świat ujrzał dzieło o enigmatycznym tytule Zardoz. Jest to futurystyczna opowieść o świecie podzielonym na kasty. Jedną z nich tworzą barbarzyńskie osiłki, będące zbrojnym ramieniem nieśmiertelnych elit i wykonujący ich rozkazy bez zmrużenia oka. Jednym z przedstawicieli owych nieokrzesanych wandali jest Zed, który wyróżnia się wśród towarzyszy ciekawością świata. To ona sprawia, że udaje mu się przedostać do świata egzystujących w izolacji wybrańców. Żyją oni pozbawieni zagrożeń, chorób i śmierci. Konfrontacja z Zedem ma to jednak zmienić. Seans Zardoza na pewno zaliczyć można do tych nietuzinkowych. Jest to, zwłaszcza z perspektywy czasu, twór oryginalny, żeby nie powiedzieć groteskowy. Sam widok hasającego po ekranie grającego Zeda, Seana Connery odzianego tylko w czerwoną przepaskę, może budzić konsternację. Sama fabuła jednak wydaje się warta odświeżenia. Dobrze by było nieco ją wzbogacić, dodać kilka nowoczesnych rozwiązań, no i przede wszystkim zaprojektować jakieś mniej żenujące kostiumy. Mimo że akcja oryginału rozgrywa się w roku 2293, to jego stylistyka mocno osadzona jest w latach 70. Nowa wersja zatem powinna być stworzona zgodnie ze współczesnymi modłami. Próba nowej interpretacji tej przewrotnej, psychodelicznej historii miałaby moim zdaniem potencjał na stanie się czymś wyjątkowym także i w XXI wieku.
Spirit of the Wind (1979), reż. Ralph Liddle – Andrzej Kownacki
Na przestrzeni lat powstało kilka dzieł, których tematem przewodnim są psie zaprzęgi. Są to jednak na ogół dość grubo ciosane komedie lub filmy familijne. Obrazem, który podchodzi do tematu bardziej poważnie, jest Spirit of the Wind. Opowiada on historię życia George’a Attli, który był jednym z najwybitniejszych maszerów w dziejach. Produkcję powstałą w 1979 roku określić należy mianem skromnej i kameralnej. Nie ma tu znanych nazwisk w obsadzie ani żadnych mrożących krew w żyłach wydarzeń. Jest za to prostota i szczerość. Bohaterowie to ludzie z krwi i kości, którzy wiodą spokojne życie, z dala od cywilizacji, jedząc bobrze ogony. Nie wiedzą oni nawet, czym jest goryl. Tworząc nową wersję tej opowieści, przydałoby się lekkie podrasowanie takiego stanu rzeczy. Nie twierdzę, że trzeba by nawrzucać tam namiętnego romansu, czy ataku kosmitów, lecz dobrze byłoby nadać biografii kolorytu i nieco energii. Dobrym pomysłem wydaje się również wykorzystanie piękna otaczającej przyrody w stworzeniu dzieła wizualnie urzekającego. Mnie osobiście marzy się również położenie większego nacisku na relację człowieka z psem. Na tę wątek właśnie zwróciłbym szczególna uwagę przy realizacji remake’u owej śnieżnej sagi. W mojej wizji Spirit of the Wind jawi się jako nastrojowa podróż na koniec świata, utrzymana w mocno onirycznym klimacie.
Nekromantik (1987), reż. Jörg Buttgereit – Andrzej Kownacki
Na koniec coś z zupełnie innej beczki. Konkretnie to chodzi tu o niemiecką produkcję Nekromantik w reżyserii Jörga Buttgereita. Film zdobył swego czasu złą sławę, poruszając kontrowersyjny temat w postaci nekrofilii. Obraz do dziś posiada wierną rzeszę fanów, którzy lubują się w dziełach spod znaku taniej eksploatacji. Ogólnie rzecz biorąc, opowiada on o pewnej parce, która posiada nietypowe upodobania seksualne i w tym celu trudni się kradzieżą zwłok z miejsc, gdzie są one dostępne. Przed samym seansem nasłuchałem się wielu pochwał w jego kierunku. Rozbudziło to moje oczekiwania, które jednak nie zostały zaspokojone. Film bowiem jest bardzo tanim tworem filmopodobnym. Nic tutaj nie wzbudza ekscytacji, czy też zachwytu. Jak się należy domyślać, obraz powstał tylko w celu wywołania efektu szoku, co również mu się nie udaje. Pomimo tego sądzę, że tkwi w nim potencjał na coś więcej. Ja bym widział nową inkarnację Nekromantika jako przesyconą duszną atmosferą wędrówkę wgłąb zakamarków ludzkiej psychiki. Byłaby to film o dewiacji i samotności w obliczu zimnego świata zewnętrznego. Całość nakręcona powinna być w kontrastowej czerni i bieli, gdzie ten pierwszy kolor byłby dominujący. Do tego muzyka. To chyba najważniejsza składowa. Idealnie pasowałyby tu zwłaszcza utwory niemieckiego duetu Deutsch Amerikanische Freundschaft, który zasłynął z minimalistycznych, syntetycznych brzmień przepełnionych erotyzmem i podskórnym napięciem. Myślę, że obraz w takiej formie miałby szansę trafić w gusta najmłodszych pokoleń miłośników gotyckich klimatów oraz BDSM.
Oni żyją (1988), reż. John Carpetner – Oskar Dziki
Kultowy film Johna Carpetnera w pewien sposób żyje po dziś dzień. Stał się on niejako pewnym manifestem wszystkich tych oszołomów wierzących w globalne spiski, reptalian, piorące mózgi media masowe i czających się za wszystkim Iluminatów. Moim zdaniem dość przewrotne byłoby wzięcia właśnie tego konkretnego tytułu i A.D. 2024 przekształcić go w mocną satyrę właśnie środowisk skupionych wokół teorii spiskowych. A poza tym można by z tego zrobić po prostu bardzo fajny, aktualny thriller polityczno-kosmiczny. Nie widzę nikogo na reżyserskim stołku, ale w roli głównej, czyli amerykańskiego giga Chada, powinien wystąpić ktoś o podobnej aparycji do Roddy’ego Pipera. Może odmieniony ostatnimi czasy Zac Efron by się nadał?
Park Jurajski III (2001), reż. Joe Johnston – Oskar Dziki
Jestem fanem filmowego Parku Jurajskiego, bo wydaje mi się on towarzyszyć od pierwszych dni mojego świadomego życia. I to nie tak, że nie lubię trzeciej części, bo uważam ją za dużo lepszą niż takie Dominion (2022). Chodzi bardziej o to, że film ten zasługuje na tchnięcie w niego nowego życia, nadanie mu klasy, na jaką zasługiwał. Oryginalna trójka padła ofiarą produkcyjnych zawieruch, które dały nam kilka naprawdę absurdalnych scen, gadające raptory czy spinozaur kreowany na mordercę ala Michael Myers. Wciąż jednak lubię tę prostą historię ucieczki z wyspy pełnej dinozaurów, bez żadnych hybryd, licytacji gadów między możnymi tego świata czy, o zgrozo, plagą wielkiej szarańczy. Oczywiście z racji na wiek odpada angaż Sama Neilla, ale nie jest on tej historii niezbędny. Chciałbym po prostu proste kino przygodowe z dinozaurami, może bardziej kompatybilne stylistycznie z drugą częścią, bo zawsze uważałem, że lasy sekwoi są ciekawsze niż jakaś tam dżungla.
Trzecia trylogia Gwiezdnych Wojen (2015-19), reż. J. J. Abrams, Rian Johnson – Oskar Dziki
Złapałem się na tym, że na Gwiezdne Wojny głównie narzekam. Narzekam, od kiedy tylko Disney wziął markę pod swoje skrzydła i podkręcił śrubę kapitalizacji jej poprzez sprzedaż kolejnych zabawek, filmów, seriali, książek i tak dalej. Star Wars to zawsze była przecież franczyza oparta o wszystkie orbitujące wokół filmów rzeczy, ale cholera, to, co dali nam Abrams i (w mniejszym stopniu, ale jednak) Johnson, woła o pomstę do nieba! Liczbę żali, jakimi mógłbym rzucać w stronę nowych filmów i seriali, nie pomieściłbym na czterech kartkach A4, więc daruję sobie. Gwiezdne Wojny po prostu mi zbrzydły, znudziły mnie i irytują mnie swym hurtowym podejściem, które wypruło je z jakiejś estymy, którą miały nawet te nieszczęsne prequele Lucasa. Dlatego ja wolałbym całym mym sercem, że marka ta umarła na kilka lat, a za jej powrót zabrali się ludzie, którzy naprawdę czują bijące serce Odległej Galaktyki. A są ku temu dobre podstawy, bo taki Łotr 1. Gwiezdne wojny historie (2016), Andor (2022-) czy animowane Wojny Klonów (2008-) jawią się wręcz jako perły rzucane przed pogrążonego w konsumpcji widza. Zaorać, postawić kilka łapaczy wilgoci, poczekać, aż wykiełkuje coś nowego.