Dnia 1 lipca obchodzimy bardzo ważne święto, a mianowicie Dzień Psa. Zostało ono zainicjowane przez czasopismo „Przyjaciel Pies”. Chociaż w świecie istnieje również inna data, a mianowicie 23 sierpnia, to jednak skoro mieszkamy w Polsce i nie jesteśmy gęsiami, to pozostaniemy przy dacie lipcowej. Nie jest ona przypadkowa, ponieważ odnosi się do okresu urlopowego, kiedy to czworonogi są masowo porzucane przez nieodpowiedzialnych właścicieli. Te ludzkie karykatury nie mają pomysłu co zrobić ze zwierzęciem, gdy oni smażyć się będą na plaży w Dziwnowie lub wrzucać śmieci do Morskiego Oka. Korzystając z tej okazji, warto przyjrzeć się roli psów w kinie. Były one bowiem w nim obecne od samego początku. Pierwszą chyba psią gwiazdą był słynny Rin Tin Tin.
Później przyszła kolej na kolejnych włochatych aktorów takich jak Lassie, Benji czy James Dean (miał szczenięcy spojrzenie). Niszą, jaką twórcy przeznaczyli dla najlepszego przyjaciela człowieka, jest bez wątpienia kino familijne. Powstała cała masa dzieł o tym, jak to jakieś bachory przeżywają przygody uwieszone na szyi dyszącego pieseła. Są to z pewnością sympatyczne produkcje, które jednak nie zaliczają się do arcydzieł światowego kina. Tworząc nasze zestawienie najciekawszych filmów spod znaku merdającego ogona, staraliśmy się wynaleźć te mniej znane obrazy, które nierzadko nie mają dużo wspólnego z sielskim życiem na przedmieściach.
Zanna Bianca (1973), reż. Lucio Fulci – Oskar Dziki
Zanna Bianca może nie jest najwierniejszą adaptacją powieści Jacka Londona Biały Kieł, ale w żaden sposób to tej produkcji nie ujmuje. Nie jest to też typowy spaghetti western, jak wielu chciałoby uważać, a raczej dość osobliwe (bo włoskie!) kino familijne. W filmie tym Franco Nero wciela się w dziennikarza, który przybywa do Jukonu w celu opisania górniczego miasteczka i jego zarządcy, granego przez Johna Steinera. Podobała mi się ta część. Schemat znany jak świat, człowiek z zewnątrz przybywa do małej, odosobnionej społeczności, by odkryć, że rządzi w niej kryminalny półświatek. Drugim bohaterem filmu jest oczywiście Biały Kieł, skundlony z wilkiem owczarek, który w bohaterski sposób ratuje dzieciaka z zamarzniętego jeziora czy powstrzymuje niedoszłego zabójcę. Napisałem wcześniej, że film jest kategoryzowany jako familijne, pamiętajcie jednak, że odpowiada za niego Lucio Fulci, ojciec chrzestny włoskiego kina gore i horroru, więc sporo scen, w tym nawet walki psów, mogą odbić się głębokim śladem na psychice Waszych pociech. Nie wiem, szczerze mówiąc, czego spodziewali się producenci angażując Fulciego do takiego filmu, pewny jestem natomiast, że nie będzie to seans z tych „obojętnych”.
Chłopiec i jego pies (1975), reż. L.Q. Jones – Oskar Dziki
Klasyka kina post apokalipsy i film, który zainspirował choćby twórców ikonicznej już gry Fallout. Historia opowiedziana na ekranie przez Jonesa dotyczy, jak wskazuje tytuł, chłopca i posiadającego parapsychiczne zdolności psa. Nietypowy duet przemierza zniszczone nuklearnym holocaustem pustkowia Stanów Zjednoczonych z jednym, dość prostym celem – znaleźć samicę, którą będzie można zaliczyć. Brzmi absurdalnie, i tak też jest, ale co ciekawe, produkcja ta nie boi się poruszać ważnych, palących chylące się ku dystopii społeczeństwo pytań. Dlatego też zbywam śmiechem wszelkie zarzuty o to, że film ten jest w jakiś sposób „antykobiecy”, nie, on jest po prostu „antyczłowieczy”, to nihilizm w czystej postaci! Bo najsympatyczniejszą i zdecydowanie najbardziej rozgarniętą „postacią” na popromiennej pustyni jest czworonożny towarzysz. Nie jest to oczywiście film idealny na obecne, uginające się pod ciężarem poprawności politycznej czasy, ale jego prowokacyjny humor to coś, co moim zdaniem nadało mu nieśmiertelność.
Biały pies (1982), reż. Samuel Fuller – Andrzej Kownacki
Psy są bardzo posłuszne. I łatwo można je wytresować. Taka jest ich funkcja w życiu człowieka. Jeśli ktoś ma coś przeciwko temu albo nie podoba mu się ten rzekomo „służalczy” charakter, nie rozumie świata, w jakim żyje. Psy zawdzięczają swój sukces właśnie cechom takim jak posłuszeństwo i chęć uczenia. O specyficznym wykorzystaniu psich talentów mówi obraz Biały pies z 1982 roku. Opowiada on o jednej z amerykańskich tradycji, na której kraj ten zbudował swoją potęgę, a mianowicie rasizmie. Mimo że od paru ładnych lat trend ten nie jest już tak modny, jak kiedyś, to jednak niektórzy nadal próbują go reaktywować. Film powstały na podstawie powieści o tym samym tytule ukazuje sytuację, w której Bogu ducha winny biały owczarek zostaje nauczony agresji wobec czarnoskórych. Trafia on pod opiekę pewnej młodej dziewczyny o imieniu Julie (Kristy McNichol). Gdy okazuje, że zwierzę ma problem z agresją, pewien trener próbuje oduczyć go agresywnych zachowań. Film reklamowany jako horror jest raczej oryginalną metaforą rasizmu. Zadaje pytanie, czy zjawisko to można leczyć, czy jest też zbyt mocno osadzone w psychice, kiedy już się go kogoś nauczy. Obraz ma smutny wydźwięk, a najgorzej wychodzi na wszystkim zwierzak, który jest tylko marionetką w ludzkiej, bezdusznej grze.
Coś (1982), reż. John Carpenter – Łukasz Wojciechowski
Psy nie mają lekko w Coś Johna Carpentera. W pierwszej scenie, piękny husky biegnie przez arktyczny śnieg, uciekając przed helikopterem, z którego wysiada jakiś szalony Norweg, który zaczyna strzelać w stronę grupy Amerykanów broniących psa. Po nagłej śmierci Norwega z przedawkowania ołowiu, husky zostaje zamknięty w klatce z innymi psami, z którymi po pewnym czasie się morfuje w nie do końca psopodbne, trójgłowe coś. Na szczęście w stacji mają miotacz ognia i abominacja zostaje humanitarnie uśpiona. Nie jest to oczywiście koniec filmu, a ledwie początek.
Antarktyka (1983), reż. Koreyoshi Kurahara – Andrzej Kownacki
Filmy z psami w rolach głównych kojarzą się nam głównie z przyjaznymi produkcjami, które mają ze sobą nieść pozytywny ładunek emocji. Często opowiadają, chociażby o wyścigach psich zaprzęgów, umiejscawiając swoją akcję w mroźnych lokacjach. Wszystko to są jednak bajki dla dzieci, ewentualnie dla dorosłych. Istnieje jednak obraz zgoła inny, który jest jednym z ekstremalnych przykładów kina survivalowego. Chodzi tu o japońską Antarktykę z 1983. Opowiada ona prawdziwą historię grupy psów rasy Sachalin Husky, które w 1958 roku z powodu fatalnych warunków pogodowych musiały zostać porzucone przez pracowników japońskiej stacji badawczej na Biegunie Południowym. Naukowcy mogli powrócić na miejsce dopiero po roku i nie spodziewali się znaleźć swoich podopiecznych żywych. Ku ich zdziwieniu okazało się, że dwóch braci, Taro i Jiro, przeżyło zimę na lodowej pustyni. Ich historia stała się bardzo popularna w Japonii, a psy doczekały się nawet własnego pomnika. Sam film był przez lata najlepiej sprzedającym się dziełem rodzimej kinematografii. „Antarktyka” to prawdziwie epicka podróż zwieńczona słodko gorzkim finałem. Finałowa scena potrafi zaś stopić nawet najbardziej twarde serca. Produkcja nadal budzi podziw swoim stopniem realizmu i niesamowitą atmosferą potęgowaną przez ikoniczną ścieżkę dźwiękowa Vangelisa, który był wtedy chyba najbardziej płodnym kompozytorem filmowym. Przy okazji przestrzegam przed powstałą wielelat później amerykańską wersję historii, która jest stekiem bzdur i zwykłą disnejowską papką dla naiwniaków.
Cujo (1983), reż. Lewis Teague – Oskar Dziki
Nakręcona przy skromnym budżecie adaptacja bestsellerowej powieści Stephena Kinga opowiadającej o zarażonym wścieklizną bernardynie jest cudowną ilustracją filmowej prostoty. Nie jest sztuką, zwłaszcza jeśli jesteś twórcom filmowej lub literackiej pulpy, uwięzienie swojej bohaterki i jej dziecka w zepsutym samochodzie, wokół które wałęsa się okrutny pies. Ale potrzeba już nie lada wyczucia, by oprzeć o ten motyw cały film i nie zejść poniżej pewnego poziomu napięcia ani na moment! Cujo to ukryty w każdym z nas pierwotny lęk przed tym, że nasz zaufany przyjaciel może zwrócić się przeciwko nam. To pot, lejący się z nieba skwar, krew, błoto i krzyk przerażania. No i jest w tym filmie coś głębszego, w końcu główny bohater, bernardyn Cujo, staje się bestią przez przypadek, mimowolnie, więc widz nie tylko boi się tej opętanej kupy mięsa, co również potrafi mu współczuć. Uważajcie, gdzie pchacie swoje łapy!
Pies na środku drogi (1986), reż. Stanisław Jędryka – Andrzej Kownacki
Czas na coś z naszego podwórka. W Polsce też bowiem występują psy i kręci się o nich filmy. Jedna z najsłynniejszych rodzimych franczyz nosi dumna nazwę Psy. Nie o takie jednak psy nam chodzi. Mało znanym przykładem psiego kina jest pochodzący z 1986 roku obraz Pies na środku drogi. Film ten trudno nazwać nawet pełnometrażowym, bo trwa krócej niż godzinę. Mimo to zawiera sporo treści. Jego bohaterem jest pewien zwykły zjadacz chleba, którego jedynym przyjacielem jest pies. Niestety pewnego dnia czworonóg ginie nie pod kołami ciężarówki. Jak się okazuje, nie jest to śmierć przypadkowa. Bohater postanawia odnaleźć sprawcę i włąsnoręcznie wymierzyć mu sprawiedliwość. Trafia do mieszkania kierowcy, który opowiada mu genezę swojej niechęci do psów. Nie darzy on również szacunkiem swego gościa, do momentu aż nie dowiaduje się, że stawił się on na spotkanie uzbrojony. Wtedy nagle nabiera szacunku i chce się nawet zakumplować. Film jest frapującym studium ludzkich postaw i pokręconego poczucia męskiego honoru. Daje do zrozumienia, że dwóchmężczyzn nie będzie się szanować, dopóki nie da sobie po mordzie. Obraz jest wyzbytą szlachetności przypowiastką o ludzkiej samotności i tęsknocie za wyższymi uczuciami.
Hachikô monogatari (1987), reż. Seijirō Kōyama – Andrzej Kownacki
Jedną z najbardziej znanych historii z psem w roli głównej jest z pewnością przypadek Hachiko. Ten pies rady akita zasłynął tym, że 10 lat po śmierci swojego pana oczekiwał na niego na jednej ze stacji tokijskiej kolei. Ten przykład wierności zrobił takie wrażenie na Japończykach, że postawili psu nawet pomnik. Wiadomym było również że prędzej czy później również świat kina upomni się o tę opowieść. I tak w 1987 roku powstał Hachikō monogatari. Obraz, który został przyćmiony przez amerykański remake z Richardem Gierkiem. Oba filmy różnią się od siebie szczegółami. Hollywoodzka wersja jest oczywiście bardziej cukierkowa, ale za to bardziej filmowa. No i pies lepiej gra. Japoński odpowiednik jest jakby obojętny i nie okazuje emocji. Mimo to wyższość należy się chyba jednak wersji azjatyckiej, która jest bardziej realistyczna i wierna faktom. Przez długi czas nie jest to na pewno porywający seans. Docenić można wierność ukazanym obyczajom oraz tłu historycznemu. Psi aktor rzeczywiście jest mało ekspresyjny, ale ponoć stoi w zgodzie z naturą tej rasy. Najbardziej wymownym momentem dzieła jest ostatnie ujęcie na zwłoki zdechłego psa w śniegu. Mimo bowiem rzekomego szacunku, jakim mieszkańcy Tokio darzyli Hachiko, to pozwolili mu umrzeć w samotności na ulicy. Nikt naprawdę nie przejął się jego losem i nie przygarnął zwierzęcia. Film stara się grać na pozytywnych emocjach widzów, ale w jest bardziej widowiskiem wzbudzającym głęboką refleksję.
Baxter (1989), reż. Jérôme Boivin – Andrzej Kownacki
Kolejnym nietypowym przykładem kina powiązanego z psami jest francuski film Baxter z 1989 roku. Piszę, że nietypowy, ponieważ jest to jeden z nielicznych przykładów, gdzie narratorem w filmie jest sam pies, który w dodatku morduje kolejnych, niespełniających jego oczekiwań, właścicieli. Produkcja z tego też chyba względu bywa określana mianem horroru. Jest to jednak mylące, ponieważ jest to bardziej dreszczowiec, albo po prostu dramat psychologiczny. Najmocniejszą częścią dzieła jest postać tytułowego bohatera, który ma bardzo silną osobowość. Przerasta nią swoich kolejnych właścicieli. Ulega dopiero takiemu jednemu nieletniemu świrowi. Niektórzy mogą odbierać film jako ukazujący psa, a zwłaszcza jego rasę, czyli bullterriera w złym świetle. Jest to jednak mylne postrzeganie, obraz bowiem nie jest jednoznaczny, cały czas bawiąc się z widzem w kotka i myszkę. Jak na film o psie, nie jest też zbytnio słodki. To zdecydowanie surowa wizja, dla odbiorców, którzy nie stronią od filmowych wyzwań. Baxter, wraz ze swoimi filozoficznymi wynurzeniami na temat ludzi i życia, budzić może skojarzenia z szalonymi postaciami kreowanymi, chociażby przez Marlona Brando. Dzięki temu produkcja posiada niepodrabiany klimat i jest po prostu charakterna, cechując się tym razem, nie kocim, a psim pazurem.
Milczenie owiec (1991), reż. Jonathan Demme – Łukasz Wojciechowski
Mało kto myśli o psach w kontekście Milczenia owiec. Jest tam jednak kilka scen z Precious, psem rasy Bichon Frise, który należy do Buffalo Billa, mordercy tworzącego sobie kobiece ubranie ze skór swoich ofiar. Jego oddanie zwierzęciu pokazuje jego delikatną stronę, co jest ogromnym kontrastem wobec morderczych skłonności, które objawiają się przetrzymywaniem młodej kobiety w studni celem oskórowania. Precious jest także użyteczna jako zakładnik po zwabieniu przez ową kobietę, co daje jej wystarczająco czasu na uratowanie.
Mój przyjaciel, Skip (2000), reż. Jay Russell – Łukasz Wojciechowski
Kiedy dostałem info o tej wyliczance na Dzień Psa, pierwszy tytuł, który stanął mi przed oczami to właśnie Mój pies Skip. To taka ciepła historia o młodym chłopaku i jego psie, z którym razem idzie przez młodzieńcze życie, okraszone bullyingiem, sąsiedzkim PTSD po II wojnie światowej oraz grą w baseball. Oglądałem to mając 18 lat i już wtedy czułem się za stary na tę historię, została ona jednak ze mną na lata. Boję się jednak zrobić rewatch, bo wiem, że czar pryśnie.
Rasa (2006), reż. Nicholas Mastandrea – Oskar Dziki
Wracając poniekąd do wspomnianego Cujo, piękno tkwi w prostocie. Weźmy grupę znajomych, wyślijmy ich na odległą, odciętą od świata wyspę i każmy walczyć o życie. Schemat znany już z setek, jeśli nie tysięcy filmów spod znaku slasher, tyle że tutaj zamiast potężnego osiłka mamy hordę mniejszych i większych psów. Nie takich zwykłych, zdziczałych burków, a super inteligentnych czworonogów, będących ofiarami (a może właśnie beneficjentami?) eksperymentów genetycznych. Nick Mastandrea zaskakująco udanie generuje dobrze trzymające widza napięcie, nie tylko w sekwencjach ukazujących ataki psów. Mamy poczucie osaczenia, jest brutalnie i krwawo. Czego chcieć więcej? A jeśli wciąż nie czujecie się namówieni, to w filmie tym gra młodziutka Michelle Rodriguez.
Jestem legendą (2007), reż. Francis Lawrence – Łukasz Wojciechowski
(Nie do końca) legendarny film z jedną z najbardziej traumatycznych scen śmierci psa w kinie. Film, w którym Will Smith walczy ze wspomaganymi CGI zombie-wampirami (ciężko stwierdzić), jest wysokobudżetowym post-apo opowiadającym o ostatnim człowieku na ziemi i jego psie. Co ciekawe, oryginalne zakończenie zostało zmienione, ponieważ było zbyt ponure. Gdyby zostawiono końcówkę z książki Richarda Mathesona, to bycie legendą miałoby zupełnie inny wydźwięk – główny bohater był legendą w świecie wampirów, ponieważ tylu ich wybił. A pies niestety i tak by umarł…
Red (2008), reż. Trygve Allister Diesen, Lucky McKee – Łukasz Wojciechowski
Gdy pierwszy raz oglądałem Johna Wicka, miałem wrażenie małego deja vu. Przypomniał mi się mało znany film Red z 2008 na podstawie powieści Jacka Ketchuma. Niezbyt Ketchumowej powieści Jack Ketchuma. Pies głównego bohatera zostaje zabity bez większego powodu przez grupkę gówniarzy (Wick), a jego właściciel, mocno poturbowany przez życie Ave, który psa dostał od nieżyjącej już żony (Wick) żąda zadośćuczynienia, póki co prawnego. Prowadzi to jednak do swoistej zemsty (Wick) zakończonej kilkoma trupami (Wick). Nie jest to jednak film akcji, a spokojny thriller o poszukiwaniu sprawiedliwości.
Rover (2014), reż. David Michôd – Oskar Dziki
Być może jest to miejsce na liście wrzucone nieco na wyrost, ale z drugiej strony pies stanowi tutaj serce całego filmu. Postaram się jednak ominąć spoilery, bo film Michôda warto zobaczyć choćby dla fantastycznego, gęstego jak australijskie powietrze pustyni klimatu i fenomenalnej roli Roberta Pattinsona jako autystycznego chłopaka stającego się zakładnikiem szukającego zemsty faceta znikąd. Rover to przede wszystkim ponura wizja apokalipsy, ale nie takiej, w której spadają głowice atomowe, a zawala się rynek i rozpręża gospodarka. Co za tym idzie, społeczne więzi przestają mieć jakiekolwiek znaczenie, a życie w takim świecie czasami warte jest tyle, co życie tego przysłowiowego psa. Ale dobra, miało być o czworonogach, nie o defetyzmie, więc po prostu idźcie oglądać Rover, jeśli jeszcze go nie znacie.
Wilkołak (2018), reż. Adrian Panek – Oskar Dziki
W swoim drugim filmie, Adrian Panek opowiada historię ośmiorga dzieci tuż po opuszczeniu obozu Gross Rosen, oraz próbie podtrzymania przez nie resztek człowieczeństwa. Pod opieką Jadwigi (Danuta Stenka) oraz jednej z byłych więźniarek, Hanki (Sonia Mietielica), dzieciaki znajdują azyl w podniszczonym dworku gdzieś w lasach Dolnego Śląska. Najmłodsi z podopiecznych nie zaznali życia przed Holokaustem, co oznacza przykładowo, że jedzenie sztućcami jest dla nich całkowicie obce. Na domiar złego, przed upadkiem obozu Niemcy wypuścili na wolność, szkolone do zabijania owczarki. Nasi bohaterowie okazują się zatem niejedynymi w Wilkołaku wygłodniałymi istotami w okolicy, a zdziczałe psy zdają się pamiętać charakterystyczne pasy na obozowych mundurkach. I nawet jeśli film Panka nie do końca działa jako rasowy horror, jest to całkiem dobre studium psychologiczne młodego umysłu, ponownie uczącego się człowieczeństwa. Błyskotliwa baśń o walce z destrukcyjnymi wzorcami, która swym słodko-gorzkim zakończeniem, zostawi nas z poczuciem przyjemnej oryginalności.
Nałogowy pochłaniacz popkultury, po równo darzy miłością obskurne horrory, Star Wars i klasykę literatury.