Ciche miejsce: Dzień pierwszy (2024)

Tylko głupiec może mieć oczekiwania wobec trzeciej części filmu, który opiera się w całości na jednym patencie. Dlatego też na nowe Ciche miejsce szedłem bez żadnych uprzedzeń i zachwytów, więc z kina wyszedłem totalnie obojętny. Bo wiecie, nie byłem zachwycony, a zawiedziony tylko troszkę, bo z bólem patrzę, jak naprawdę fajny, autorski pomysł i kompetentny horror, jakim było pierwsze Ciche miejsce (2018), zostaje przemielony na hollywoodzką papkę dla gawiedzi.

Lupita Nyong’o gra Samirę, śmiertelnie chorą na raka kobietę, która spędza czas na jednodniowej wycieczce po Manhattanie. Wszystko to dzięki uprzejmości hospicjum, w którym spędza resztę dni. W połowie podróży na Ziemię przybywają potwory, a Sam i jej uroczy kot Frodo starają się przetrwać wśród natychmiastowego chaosu. Wkrótce spotyka się z Ericiem (Joseph Quinn), strachliwym studentem prawa, który staje się towarzyszem niedoli dla naszej bohaterki. Trójka (Sam, Eric i Frodo – podwójne literackie odniesienie) musi teraz przetrwać pośród zgliszczy upadającego świata, a ratunek jest u brzegu rzeki.

O fabule nie ma co się rozpisywać, gdyż jest ona prosta jak przysłowiowa budowa cepa i każdy, kto ma więcej w głowie niż kisiel, zorientuje się dokładnie, gdzie i w jaki sposób kieruje się opowiadana historia. I nie mówię tutaj tylko o tym, że potwory w końcu opanują cały świat, bo przecież mówią nam to późniejsze w chronologii opowieści produkcje. Chodzi mi o to, że ze skutecznością certyfikowanego jasnowidza jesteśmy w stanie ją przewidzieć. Dla mnie, a nie jestem wcale jakiś rozgarnięty i inteligenty, była dla mnie oczywista gdzieś tak po 1/3 filmu. To sztampa, walona niczym z matrycy historyjka, jakich w kinie wiele.

W tej prostackiej fabułce osadzone są postacie, które niestety dorównują jej poziomem. Nyong’o stara się jak może, by ze swej bohaterki wyciągnąć jakiś dramat i głębsze emocje, ale niestety scenariusz pozwala jej tylko na bycie zrezygnowaną, egzaltowaną ofiarą losu, dla której wszystko, co wokoło, nie ma znaczenia. Nawet cholerny atak wielkich potworów i śmierć praktycznie każdego, kogo spotyka, zdaje się jej zbytnio nie obchodzić. Wtóruje jej Eric, czyli gość zaliczający na przestrzeni czterech scen trzy zmiany charakteru. Ja wiem, to jest jego droga, walka z panicznym strachem i takie tam. Ale kurde, ten gość najpierw trzęsie się ze strachu, by chwilę później odwracając w locie uwagę biec przed siebie bohaterska i finalnie znów wpaść w atak paniki przed… zanurkowaniem. Tak się nie pisze dobrych postaci, bo ładując w kogoś łopatą, szybko można go zapchać.

Jedyne pole, na jaki Dzień pierwszy dosłownie sadzi coś nowego, to rozwinięcie kosmicznych potworów. Dowiadujemy się nieco o ich diecie, a także jesteśmy w stanie przyjrzeć im się z bliższa. Na poziomie trzeciego poziomu nie było już sensu kryć się ze swoimi monstrami, więc przynajmniej twórcy nie bawią się w półśrodki. Wciąż są to jednak wyrenderowane w komputerze bestie, które nie są już w stanie nawet podnieść nam ciśnienia. W przeciwieństwie do pierwszej części, teraz są po prostu zagrożeniem dla naszych bohaterów, takim samym, jak dajmy na to dinozaury w nowych częściach Parku Jurajskiego.

No i muszę niestety poruszyć wątek tego nieszczęsnego kota. To chyba najspokojniejszy towarzysz człowieka, jakiego widziało kina, bo mruczek przez sekundę nie wydaje z siebie żadnego dźwięku, nawet wtedy, kiedy w normalnej sytuacji wydarłby już się swoim kocim wrzaskiem. Śmieje się z tego, ale jest to potwierdzenie reguły, że zagrożenie w tym filmie działa wybiórczo. Raz bohaterowie sprowadzają na siebie potwory najmniejszym szmerem, innym razem zachowują się dość głośno, nic sobie z tego nie robiąc, bo i też nic się nie dzieje. Znów muszę wrócić do pierwszego filmu, bo tam zagrożenie było wyczuwalne non-stop, a małe chwile wytchnienia były raczej powodem do świętowania, nie zaś zabawy w błahostki. Ale rozumiem, to film dla szerszej publiczności, która być może nie wytrzymałaby tego napięcia.

Co by jednak złego o filmie nie mówić, to jest on całkiem ładnie nakręcony! Kilka ujęć, jak siedzenie na opustoszałej ulicy przy ogniu buchającym z kanalizacji czy przemarsz tysięcy ludzi w całkowitej ciszy ulicami Manhattanu, wygląda niczym wyrwanych wprost z jakiejś postapokaliptycznej galerii na Tumblr. No i jak na taki przemielony sok dla jak najszerzej publiki, to wchodzi on całkowicie bez przepitki, więc większego kaca po seansie nie przewiduję. Ale to tyle, niestety. O filmie tym można zapomnieć już po wyjściu z kina, a po kilku dniach obrazy z niego zaczną się Wam zlewać z innymi mu podobnymi.

Trudno mi się patrzy, jak kolejny tytuł, który szczerze lubię, pada ofiarą hollywoodzkiej machiny i w jej trybach staje się tylko produktem, pozbawionym autorskiego pierwiastka. Nie jest to film zły per se, ale stanowi rozczarowującą, do bólu standardową pozycję dla serii, która zdefiniowała się poprzez podważanie i zabawę z oczekiwaniami. Jeśli mam być szczery, to odradzam wizytę w kinie, bo jest ona równoznaczna z pójściem do McDonalds w stanie przejedzenia.

Oryginalny tytuł: A Quiet Place: Day One

Produkcja: USA, 2024

Dystrybucja w Polsce: uip.com.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *