Zawsze powtarzam, że Hunter S. Thmopson nie jest i nie powinien być żadnym przykładem do naśladowania. Narkotyki, toksyczny charakter i zamiłowanie do broni nie są po prostu rzeczami, które prowadzą ku przyszłości. No okej, może te pierwsze w odpowiednim dozowaniu mogą poszerzyć świadomość, jednak jak pokazuje tragiczny finał HST, są one częścią składowej tego, że gość po prostu strzelił sobie w głowę. A właśnie tak czytam chyba najbardziej popularny film oparty na twórczości Doktora, Las Vegas Parano, który tak naprawdę pokazał jego postać szerszej publiczności. A ta, jak to ma w zwyczaju, zakochała się w kolorowym, wiecznie podpitym nihiliście.
Pisząc te słowa, książka Thompsona zatytułowana Wstręt i odraza w Las Vegas patrzy na mnie z półki, ale obiecuje sobie, że będzie następna w kolejce. Dlatego też niniejsza recenzja będzie „czysta”, pozbawiona odniesień do literackiego pierwowzoru. W ogóle droga najważniejszego dzieła Doktora na ekrany kin była kręta, bo próbowali jej choćby Martin Scorsese, Oliver Stone i Ralph Bakshi. Dopiero w 1998 roku świat dostał wgląd w szaloną, narkotyczną podróż dwójki amerykańskich anarchistów do najbardziej zaludnionego miasta stanu Nevada. A wszystko to spod reżyserskiej ręki Terry’ego Gilliama.
Dziennikarz Raoul Duke, jeden z wielu pseudonimów HST, udaje się do Nevady 1971 roku, aby relacjonować wyścig motocyklowy dla magazynu sportowego. Towarzyszy mu jego „adwokat”, dr Gonzo, paranoicznie mamroczący Samoanin grany przez Benicio del Toro. Ikoniczne otwarcie filmu to oczywiście rajd w kierunku Vegas w kabriolecie z bogatym zapasem wszelkiego rodzaju narkotyków. Koks, meskalina, kwas, haszysz, zioło czy jakieś inne, niesprecyzowane specyfiki stanowią paliwo dla mózgów naszych bohaterów.
Duke rzeczywiście zamierza opisać cały wyścig, w końcu za to mu płacą, lecz skutecznie rozpraszają go narkotyki i pełne obrzydliwego blichtru Las Vegas. Jego umysł nękają również głębsze refleksji na temat pracy dziennikarza, pytania o to, czym jest Ameryka, co sobą reprezentuje i dokąd zmierza. Wszystko to w burzliwym okresie, gdy wojna znów szaleje za granicami państwa, a obietnice z końca lat 60. zaczynają popadać w zapomnienie. Co się stało z „Amerykańskim Snem”?
Film ten, oprócz pewnej ręki Gilliama, definiują przede wszystkim dwa elementy – aktorstwo i zdjęcia Nicoli Pecoriniego. Zarówno Johnny Depp, jak i del Torro, dają niezwykle ikoniczne kreacje pogrążonych w narkotykowym szale (anty)bohaterów. Chociaż trzeba mieć na uwadze, że takie przedstawienie postaci może być grubo przesadzone, wszystkie ruchy i wypowiedziane słowa wydawały się naturalne i niewymuszone, mimo ich bardzo komediowego charakteru. Inni aktorzy drugoplanowi wypadli równie dobrze i naturalnie wchodzili w interakcje z głównymi bohaterami. Rysujące się na ich twarzach lęki i odraza są widoczne gołym okiem.
Wszyscy estetycznie fetyszyści będą mieć tutaj niezłe pole do masturbacji. Sztuczne, neonowe światła Las Vegas kontrastują z naturalnym i imponującym krajobrazem Pustyni Nevady. Amerykańska przepych staje w szranki z naturalnym pustkowiom. Nienaturalny posmak Vegas, falujące ruchy kamery i ustawianie jej pod dziwnymi kątami pomogły publiczność w pełni uczestniczyć w tej kwaśnej podróży. W scenie, gdy nasz ućpany duet znajduje się na obrotowym barze w stylizowanym, cyrkowym kasynie, nawet ja zaczynałem doświadczać choroby lokomocyjnej. No i są momenty paranoi, kiedy nasi bohaterowie zaczynają dostrzegać rzeczy, których nie powinni widzieć. Uwierzcie mi, jeśli jakimś cudem nie widzieliście jeszcze Las Vegas Parano, to po seansie nie spojrzycie już nigdy tak samo na nietoperze i jaszczurki.
Dokładność w oddaniu specyficznej, psychodelicznej atmosfery wydaje się głównym celem filmu Gilliama. Od doskonałej acid-rockowej ścieżki dźwiękowej z udziałem takich zespołów, jak Jefferson Airplane, The Yardbirds i Toma Jones’a, po sceny, które niemal natychmiast wyprowadzają nas ze strefy komfortu. Weźmy za przykład szczególnie trudny do oglądania i bardzo napięty moment między doktorem Gonzo a nieszczęsną kelnerką w przydrożnej knajpce. Gilliam jednak chętnie podkreśla, że film, podobnie jak książka, jest artefaktem i dlatego jest reprezentatywny dla tamtych czasów i miejsc, i jako taki powinien być dzisiaj oglądany.
Jeśli chodzi o zobrazowanie upadku amerykańskiej kontrkultury przez pryzmat komedii (i po części też horroru), to Las Vegas Parano sprawdza się wręcz idealnie. Znam ludzi, którzy pokochali ten film tak bardzo, że Doktor stał się na pewien czas ich duchowym przewodnikiem. Czy to wartość dodana? Nie, ale może są i tacy, którzy po seansie sięgnęli po jego książki, a to zawsze coś dobrego! Film sprawdza się doskonale również jako celebracja życia i twórczości jednego z najwybitniejszych i nieustraszonych pisarzy, jakich Ameryka kiedykolwiek poznała. Zapnijcie pasy, czeka Was szalona podróż wprost do kwaśne jądra ciemności. Aż zazdroszczę tym, którzy przeżyją ją pierwszy raz.
Oryginalny tytuł: Fear and Loathing in Las Vegas
Produkcja: USA, 1998
Dystrybucja w Polsce: skyshowtime.com
Nałogowy pochłaniacz popkultury, po równo darzy miłością obskurne horrory, Star Wars i klasykę literatury.