Wojownicy z Bronksu (1982)

Grzebanie w śmietniku z etykietą „włoskie kino gatunku” to zawsze jakieś wartościowe doświadczenie. Nawet jeśli trafimy na dzieło złe do szpiku kości, mamy nauczkę na przyszłość. Czasami, a nawet bardzo często, zdarza się tak, że grzebiąc wśród tych wszystkich podróbek Conana, Terminatora, Mad Maxa czy całej masie badziewnych horrorów, trafimy na coś, co zapamiętamy na bardzo, bardzo długo. Takim znaleziskiem okazało się dla mnie 1990: The Bronx Warriors, podbijające niegdyś nadwiślańskie stragany z kasetami VHS jako Wojownicy z Bronksu.

Jest to oczywiście nic innego jak włoski, niskobudżetowy mash-up Ucieczki z Nowego Jorku (1981) Carpetnera i Wojowników (1979) Waltera Hilla, doprawiony szczyptą Mad Maxa (1979). Wszystko to bez jakiegoś widocznego, post-apokaliptycznego tła, a raczej będące wizją ponurej, faszystowskiej przyszłości rządzonej przez mocno prawicowe, zmilitaryzowane partie polityczne i wielkie korporacje. W sumie nie jest to wizja tak odległa, patrząc na nią z perspektywy 2024 roku.

W roku 1990 Bronks został oficjalnie ogłoszony Ziemią Niczyją. Władze rezygnują z wszelkich prób przywrócenia porządku i prawa. Od tego czasu obszar ten jest rządzony przez „Wojowników„” – grzmi tekst wprowadzający nas w ten dziwny świat. Głównym gangiem tej historii są Jeźdźcy, znani z tego, że pokonują ulice na… motocyklach. Na ich czele stoi Trash (17-letni wówczas Mark Gregory). Zmuszeni są oni walczyć pośród zgliszczy Bronksu z tak fantazyjnymi gangami, jak choćby goście jeżdżący na rolkach z kijami do hokeja przemontowanymi na ostrza. Trash odnajduje pewnego razu piękną dziewczynę o imieniu Ann (Stefania Girolami, córka reżysera), napastowaną przez inne grupy. Najwyraźniej nie pochodzi ona z ulic Bronksu, ale nie chce ich opuszczać. Trash zabiera ją ze sobą.

Podoba mi się, jak bezwzględne gangi posiadają swoją absurdalną identyfikację estetyczną. Dużo tutaj oczywiście jawnej fascynacji kulturą queer, ze wszystkimi tymi podkreśleniami męskiego ciała, ćwiekami, skórzanymi pasami i fantazyjnymi fryzurami. Nie przypisuje jednak twórcy filmu, Enzo G. Castellari, że świadomie podówczas przemycał do swoich filmów elementy progresywne, a raczej po prostu spasowała mu ta jakże barwna estetyka. Dlatego też oprócz wspomnianego gangu hokeistów, mamy najemników w skórzanych, obcisłych kombinezonach czy nawet zamieszkujące kanały quasi-zombie w imitujących mutacje maskach na mordach.

Trzeba mieć na uwadze, że to kino praktycznie pozbawione budżetu, więc nosi wszystkie mankamenty innych mu podobnych. Aktorstwo jest tutaj na poziomie przeciętnej ryby w stawie, zwłaszcza to w wykonaniu Gregory’ego. Dostał on angaż w filmie tylko dlatego, że Castellari pewnego dnia zauważył go w swojej lokalnej siłowni, gdzie ten podlotek rzucał żelastwem, by tylko przypodobać się starszym kolegom z dzielnicy. Cała reszta jest… no wiecie sami, amatorami. Jest jeszcze ulubieniec wszystkich hipsterskich fanów kina eksploatacji, Fred „The Hammer” Williamson w roli przywódcy jednego z gangów. Głównie strzela do ludzi, jeździ na koniu i śmieje się opętańczo w najbardziej absurdalnych momentach, jakie mogą tylko nastąpić – klasyka.

Jeśli spodziewacie się natomiast akcji, to… możecie być również zawiedzenie. Tak naprawdę fajne rzeczy, wszystkie wybuchy i miotacze ognia, mają miejsce w epilogu filmu, a cała reszta wypchana jest standardowym mordobiciem, cięciem nożem i pojedynczym strzałem z pistoletu. Może koncepcyjnie fajnie wygląda motor z wysuwanymi na boki ostrzami mającymi podcinać więzadła uciekającym ofiarom, ale kiedy widzi się to na ekranie, nie sposób nie uśmiechnąć się z politowaniem nad jakością wykonania tego elementu budowy świata.

Zaledwie tylko kilka ujęć plenerowych zostało zrealizowane w Nowym Jorku, podczas gdy wszystkie wnętrza zostały nakręcone w Rzymie. Podczas scen, gdy panorama Manhattanu majaczy nam gdzieś w oddali, wyraźnie widać, że ruch przebiega w zwyczajny, codzienny sposób. W Ucieczce z Nowego Jorku John Carpenter wykorzystał malowane obrazy do stworzenia uderzającej wizji zrujnowanego Nowego Jorku, w Wojownikach z Bronksu nie ma nic, co mogłoby się z tym równać. Chodzi mi o to, że twórcom nie pozwolono nawet zamknąć ruchu na jednej ulicy, gdy kręcili scenę pościgu motocyklowego. Jak na historię, która ma się odbyć w „dalekiej przyszłości” 1990 roku, kiedy Bronx został odgrodzony od reszty społeczeństwa, sceneria wygląda zbyt… normalnie.

Mimo wszystkich swoich wad, Wojownicy z Bronksu to wciąż świetna zabawa dla wszystkich koneserów gatunku. Co prawda leżąca bardzo daleko od najlepszych dzieł Castellariego, ale posiadająca swój własny urok. Nic z tego, co widzimy na ekranie, nie ma większego sensu i jest tu o wiele więcej niezamierzonego śmiechu niż aranżowanego, ale potrzeba kogoś z naprawdę poważnym deficytem humoru, aby nie docenił takich rozkoszy, jak uliczny gang, który specjalizuje się w graniu live muzyki w stylu Broadwayu. Jest to oczywiście pierwsza część całej trylogii, choć fabularnie ze sobą niezbyt kompatybilnej, więc to tylko kwestia czasu, aż przyjdzie mi zabrać się za kolejne części.

Oryginalny tytuł: 1990: I guerrieri del Bronx

Produkcja: Włochy, 1982

Dystrybucja w Polsce: BRAK

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *